Rozdział 17 - Ocean of scars

471 31 6
                                    



Połyskująca krwistą czerwienią Honda z rocznika 2015; felgi okalane czarnym matem; wąskie szpary w uchylonych oknach jako nieustanna wentylacja w czasach panującego nad światem skwaru - to wszystko pochłonęło nas tak dogłębnie, że przez dziesięć minut siedzieliśmy w aucie przy wyłączonym silniku i uśpionej klimatyzacji i dopiero ten ukrop wywabił nas spod ognistych oddechów. Uchyliłem drzwi. Wstęga wiatru wdrapała się przez szczelinę. Ale nie wysiadłem, bowiem skromny ciężar dłoni Viv na ramionach cofnąłby mój krok nawet z piekieł.

-Jeśli życie ci miłe, lepiej nie pokazuj się tak mojemu ojcu - rzekła.

-Co jest ze mną nie tak, jak być powinno?

-Nie masz koszulki - przypomniała. - A ja spodni.

-Fakt - przyznałem. - Mógłbym nie wyjść z tego starcia zwycięsko. Jakieś pomysły, propozycje, zażalenia?

-Zamknij oczy - poleciła natychmiast. - Zamknij oczy, muszę się przebrać.

Byłbym głupcem, gdybym rzeczywiście zamknął się na światło jej piękna. Rozsiadłem się wygodnie na fotelu, dostosowałem lusterko do tylnej kanapy i w drżącym podnieceniu oczekiwałem nadchodzącego. I chociaż Viv usiadła tyłem do moich spragnionych oczu, do drżących warg pragnących całować wszystko to co widoczne, i to co jeszcze skryte, nie ochłonąłem, a ciepło we mnie wzbierało. W gruncie rzeczy radowałem się tym powolnym tempem ospałych odkryć. Głód wzmagał apetyt, a ja pragnąłem być niedorzecznie niezaspokojony.

Gdyby spytano mnie, gdzie trzymam dłonie, opowiedziałbym o przyjemnym chłodzie skórzanej tapicerki kierownicy. Tymczasem spuściłem wzrok i oczom mym ukazał się przezabawny widok - zaalarmowana dłoń pieszcząca mnie z iście dziewczęcą delikatnością.

Zdjęła bluzę. Ku mojej uciesze wypłynął nagi skrawek talii wspominającej moje lodowate pod wodami zatoki dłonie. I choć podejrzewałem, że to nie koniec moich radosnych drobnostek, zaschło mi w ustach i na dłonie wstąpił pot, gdy zdjęła i koszulkę. Zgodzę się, że powinienem być oswojony z nagością swojej dziewczyny (ps. przez następne milion lat nie przywyknę do piękna tego brzmienia); nie zgodzę się jednak z rzeczywistym oswojeniem. Byłem gówniarzem z okiem wlepionym w szczelinę drzwi damskiej szatni w liceum.

Ona z kolei obrazem. Gładkim płótnem, po którym spływają śniade barwy brązów, beżów i mlecznych kaw. Prowadził je kształt opanowanych fal spotykających się ponad biodrami. Ileż bym dał, by teraz, tutaj, w tym momencie, i w każdym kolejnym, rozsiewać swoją miłość poza usta, poza granice okalane kolczastym żywopłotem, tam gdzie nie dotarł jeszcze nikt i wiem, że nikomu dotrzeć nie pozwolę.

I pomyśleć, że każdą z tych skrajnie silnych emocji wydobyły ze mnie jej plecy. Kształt szczupłych łopatek. Zarys talii. Pędził nimi szlak przyszłych pocałunków i szlak ich przeszłych wyobrażeń.

Ubrana ponownie w bluzę, powróciła na przedni fotel. Ubrany na nowo w koszulkę, nie wyswobodziłem się spod sieci paraliżu.

-I tak wiem, że podglądałeś - rzuciła.

-Za kogo ty mnie masz? - obruszyłem się. - Nie byłbym sobą, gdybym nie uszczknął sobie tego i owego. - Spoglądaliśmy po sobie dłuższą chwilę. - Ja mam bluzkę i spodnie. Ty masz bluzę i majtki. Proporcje wciąż są zachwiane. I wciąż istnieje obawa, że zginę spod rąk twojego ojca.

-Jest lepiej niż było.

-Viv - chwyciłem ją głosem, nim się spod niego wyrwała. - Pocałuj mnie.

-Poproś - szepnęła.

-Proszę. Proszę bardzo.

Dotyk jej dłoni na policzkach był jak sen po tuzinie bezsennych nocy. A pocałunek porankiem po ostatniej przespanej godzinie.

Made in heavenWhere stories live. Discover now