52. Pogrzeb

252 15 7
                                    

Wypolerowana trumna stała pośrodku pokładu. Wokół niej zgromadziła się cała załoga. Każdy miał smutną minę, ale mężczyźni twardo powstrzymywali łzy. Jedynie Elizabeth cicho łkała w ramię Miriama. Damien zamknął wieko, a wtedy dziewczyna wybuchnęła jeszcze głośniejszym płaczem. Oczom zebranych ukazała się wyrzeźbiona róża w owalu - symbol rodu Elizabeth. Podeszła chwiejnym krokiem do trumny i przejechała dłonią po wypukłościach. Kiwnęła głową, a wtedy paru marynarzy przykryło drewno kremową płachtą. Ktoś podał dziewczynie różę. Spojrzała na nią i ukłuła się w palec. Jedna kropelka poleciała na nieskazitelnie czysty materiał. Następnie położyła czarny jak smoła kwiat na trumnie. Całość spuszczono na spokojne dziś wody. Chwilę dryfowała, aż tylko lekko się kołysała jak liście na letnim wietrze. Miriam podszedł do dziewczyny z pochodnią. Zapalił ją.

- Ty to zrobisz czy ja? - spytał.

- Ty. Ja nie dam rady.

Kapitan ostatni raz spojrzał na drewno i rzucił na nie pochodnię. Ogień najpierw zajął jasny materiał. Później jego języki sięgnęły łodyżki róży. Po chwili został po niej już tylko popiół. Popiół i wspomnienia. Jak po właścicielu trumny. Następnie drewno również poddało się płomieniom. Chwilę patrzyli jak trumna powoli ustępuje liżącym ją językom ognia. Każdy pogrążył się we wspomnieniach. W końcu panującą ciszę przerwał Damien.

- Czas na resztę załogi.

Elizabeth rozejrzała się po pokładzie. Stało tam jeszcze dziewięć podobnych, choć skromniejszych trumien. W każdej spoczywał jeden z członków załogi. W każdej jeden poległy. W każdej jeden przyjaciel i towarzysz, któremu już nigdy nie będzie dane się śmiać. Płakać. Wzruszyć. Spotkać miłość. Czy nawet nienawiść. Nie dane mu już będzie nic zrobić. Odszedł. Na zawsze.

Dziewczyna popatrzyła po przygnębionych twarzach załogi. I zrozumiała, że nie może tu zostać. Odezwała się cicho.

- Ja... Nie... Nie mogę. Przepraszam.

Nie wiadomo czy skierowała swoje słowa do reszty marynarzy, czy przepraszała w ten sposób zmarłych. Przepraszała za to, że nie może być z nimi w tej ostatniej drodze. Miriam chciał pójść za nią, ale go zatrzymała.

- Zostań. Jesteś ich kapitanem. Chcieliby, żebyś był z nimi. Ten ostatni raz.

Kiwnął głową, a dziewczyna szybkim krokiem zeszła pod pokład. Usiadła na łóżku i ukryła twarz w dłoniach. Dopiero po chwili zorientowała się, że nie jest sama. Rozejrzała się. Napotkała spojrzenie dużych karmelowowych oczu. Wstała powoli, a wtedy zwierzątko wcisnęło się jeszcze dalej w kąt, jakby chciało stopić się ze ścianą. Uklękła na podłodze.

- Nie bój się. - mówiła łagodnie. - Nic ci nie zrobię. No już, chodź do mnie.

Szeptała do niego jeszcze chwilę, a wtedy piesek niepewnie podszedł do niej. Zauważyła, że utykał na prawą przednią łapę. Miał ją podwiniętą do góry. Powąchał nieufnie jej wyciągnięte palce. Następnie trącił ją lekko łepkiem. Uśmiechnęła się na ten widok. Zobaczyła, że pies jest kundelkiem. Oprócz czegoś z łapą miał jeszcze nadgyzione ucho i pełno skaleczeń na plecach. Domyślała się, że musiał uciec ze statku pirackiego.

- Co oni ci zrobili? - szepnęła do czworonoga.

Delikatnie go podniosła, a ten pisnął cicho.

- Już. Spokojnie. Nic ci nie zrobię.

Usiadła z nim na łóżku. Maluch wcisnął łepek w jej ramię. Delikatnie głaskała go po plecach. Po jakiejś godzinie do pokoju wszedł Miriam i pierwsze co usłyszał do głośnie szczekanie. Spojrzał zdziwionym wzrokiem na psa. Ten wyrywał się z ramion Elizabeth i głośno na niego szczekał. Chłopak zatrzymał się w drzwiach.

Szept fal ✔Where stories live. Discover now