Etap 2, Wagon szpitalny. Część pierwsza: Nieoczekiwana pobudka.

13 0 0
                                    

Światło. Momentalny jego rozbłysk przeszył powieki na wskroś. Pokryte nimi źrenice uległy natychmiastowemu zwężeniu. W kościach połamanych mocniej niż ta składnia, czuć rozrywający ból. Uczucia te, z natury raczej nieprzyjemne, negatywne, teraz jednak zmieniły swą naturę na lżejszą. Pejoratywną. Świadczyły bowiem przecież o ciągłym twoim istnieniu.

Z tętentu galopujących myśli i dźwięków coraz wyraźniej wygrzebują się faktycznie wypowiedziane słowa.

- ...Ię sprzeciwiam temu procederowi!

- Tak?

- Ile razy mam ci powtarzać, byś wreszcie zrozumiał, że tkwimy tu nieustannym niebezpie...

- On zawsze tak pierdoli?

- Haha, można powiedzieć, że ma do tego szczególną skłonność.

W scenie tej pacjent podjął decyzję bezceremonialnej zmiany pozycji. Usiadł. I jęknął. Trochę minęło zanim zdążył otworzyć oczy, a kiedy już tego dokonał, przed sobą miał... Niezidentyfikowanego okularnika.

- Przykro mi ci to mówić kolego, ale właśnie przegapiłeś pociąg swój do nieba!

Bardzo rezolutnego okularnika. Wzrok nadal nie był w stanie ogarnąć całego pomieszczenia.

- Gdzie jestem?

- Cieszę się, że zadałeś to pytanie, przyjacielu.

Mężczyzna wyprostował się z dumą, przykładając lewą dłoń do piersi.

- Znajdujesz się obecnie w „tymczasowym wagonie szpitalnym", pod moją jurysdykcją.

- Przecież to kabina, nie wagon.

- To samo powiedziałam.

Skorzystał z umiejętności akomodacji, by zobaczyć kolejną postać, spoczywającą za lekarzem. Była to ruda kobieta we fraku. Miała kojący, niski głos, co bardzo plusowało w kontraście z drażliwymi kontratenorami pozostałych korespondentów.

- Kiedy ja wam mówię, że to jest licentia poetica.

- Czy on w ogóle używa tego poprawnie?

- Może i poprawnie, ale w jakim celu...

Obrócił się by spojrzeć na trzecią postać, autora poprzednio wypowiedzianych słów. Siedział on po drugiej stronie wspólnie dzierżawionej kanapy, w pobliżu, czy raczej, tak blisko ściany, jak to tylko możliwe. Jakby bał się, bądź brzydził swego meblowego współlokatora. Był młody i przystojny, o prezencji najpowszechniejszego stereotypu artysty. Kruczoczarne potargane włosy na jego głowie wytryskiwały w nieładzie z każdej ze stron niebieskiego beretu. Szczękę jego zdobiła zagięta kozia bródka, wargi zaś cieniutkie, nastroszone wąsiki. Do tego jeszcze wydatne kości policzkowe, więcej cech szczególnych brak. Resztę ubioru stanowiły jakieś wysłużone szmaty, które równie dobrze mogłyby wyjść wprost z ręki projektanta, jak i z przydrożnego lumpeksu. Okularnik, który właśnie oparł się o ścianę obok kolegi, odziany był w szpitalny fartuch, z wielu stron poplamiony krwią. Po prawej, na środku kabiny znajdował się wielki wózek, jeden z tych, których używają tu kelnerki. Pełnił on rolę tymczasowego stołu na narzędzia chirurgiczne. Dalej w tym kierunku, na drugim końcu pomieszczenia leżała oparta o ramię fotelu piękność. Niewysoka, o dojrzałej urodzie i pełnych ustach. Ubrany przez nią czarny frak, również poplamiony był czerwoną osoką. Rozpięty, odsłaniał zawiniętą bandażem klatkę piersiową. Zaginiony element stroju – biała koszula, wisiała, powieszona na środku prawej ściany. Nieznajoma nosiła czarne buty na wysokim obcasie i przerobione spodnie do garnituru tak, by przypominały dzwony. Na drewnianych płytkach, tuż pod nią, leżała biała, porcelanowa maska w czerwone wzory, przedstawiająca lisi pyszczek.

MacGuffinWhere stories live. Discover now