one: agalychnis callidryas

294 32 29
                                    

Piętnaście lat temu. Dwa miesiące temu.

Czerwona, rozwarstwiająca się na rogach, skórzana walizka wylądowała na kolanach mężczyzny, który wyrwał się z głębokiej drzemki z cichym i nie do końca obecnym westchnięciem. Nim zdążył zetrzeć okruchy snu spomiędzy ciężkich powiek, na jego nosie wylądowały przekrzywione oprawki okularów, a pikowany koc, który wcześniej okrywał jego stopy zsunął się miękko na podłogę niczym leniwy kot. Dopiero po chwili przyzwyczaił się na nowo do znajomego szumu gałęzi wygiętych w jesiennym tańcu i nieodłącznego chłodu, który wstrząsał jego mrowiącymi ze zdrętwienia kończynami.

Ubłocone kalosze zaskrzypiały o drewnianą podłogę, wełniane rękawiczki wylądowały na szafce nocnej, cudem nie strącając kaskady powieści o Kubusiu Puchatku wytartych od ciągłego czytania. Połaskotany chłodem nos i policzki wyglądały zza burzy kręconych włosów, w których skradło się parę rozkruszonych liści.

– Thor dzisiaj nie odpoczywa. – Wyprężyła dumie pierś, roztaczając za sobą zapach gleby spulchnionej deszczem. Mężczyzna, wyginając z trudem zdrętwiałą od snu szyję w kierunku okna, przyznał czterolatce rację cichym mruknięciem. Uderzający o szybę deszcz malował na jej powierzchni jesienny pejzaż kreską godną samego Van Gogha.

– Czy dzisiaj obejrzymy gwiazdy, tatku?

Za chaos, który wdarł się przez uprzednio zamknięte na zasuwę drzwi była odpowiedzialna pełna werwy poszukiwaczka przygód. Jeżeli nie zajmowała się aktualnie zasypywaniem starszej siostry i mamy niemającymi końca i początku pytaniami, lub uważną analizą kamieni znalezionych w strumyku, zaglądała do pokoju na poddaszu, który mężczyzna opuszczał coraz rzadziej. Wspierając brodę o upaćkaną farbą i okruszkami ciasteczek dłoń, zamrugała wielkimi oczami. Orzechowe źrenice błyszczały od obietnic i zapowiedzianych wcześniej wypraw, oczekując na odpowiedź.

– Oczywiście, moja Wielka Niedźwiedzico. – W suchym głosie prześlizgującym się przez ściśnięte niedostatkiem tlenu gardło wybrzmiała słodka nuta rodzicielskiej miłości. – Dostojnie ogłaszam początek spotkania Astrologów, Łapaczy Płazów i Pirackich Księżniczek. – Przyrzeczenie wygłoszone oficjalnym i niskim tonem stanowiło nieodłączną część ich niezwykle ważnych obrad. Nieważne, czy decydowali się obalić podawaną trzeci dzień z rzędu zapiekankę ze szpinakiem, czy dyskutowali o wyższości jaszczurek nad wężami.

Uzyskawszy jego zgodę, czterolatka zaprezentowała swoje wybrakowane, mleczne uzębienie i filigranowymi palcami odpięła mosiężne zapięcie walizki, skrywającej w swoich czeluściach teleskop, barwione torebkami od herbaty mapy skarbów, encyklopedię płazów, niezakręconą tubkę niebieskiej farby, pustą torebkę po herbatnikach oraz inne łupy wykopane z ziemi, czy wyłuskane z dna kuchennej szuflady.

– Tatku? – zapytała, podnosząc porzucony przy nogach łóżka koc i wdrapała się na nie, układając u boku mężczyzny. Upewniając się, że są szczelnie okryci i zupełnie zapominała o uprzednim zdjęciu wilgotnych od błota kaloszy. – Czasami się boję – wymamrotała, głaszcząc kciukiem odbijający złote światło teleskop. – Boję się, bo gwiazd jest tyle, że nie mogę ich nawet policzyć. Brakuje mi palców u dłoni! A ja jestem tylko jedna, no czasem jesteś też ty. – Uśmiechnęła się półgębkiem i ucałowała nos ojca, co sprawiło, że jedna łza wymsknęła się na jego papierowy policzek pokryty szczeciną tygodniowego zarostu.

W oczach czterolatki, jej ojciec nosił na swoich zgarbionych ramionach – codziennie trochę bardziej, jakby dźwigał na nich dokuczający mu coraz dotkliwiej ciężar – mądrości starsze, niż sama grawitacja ziemska. To on zawsze wyłuskiwał z pamięci odpowiedzi na najbardziej dręczące ją pytania. Takie jak, nazwy drobnych gwiezdnych płatków zawieszonych na niebieskim sklepieniu, układających się w misterny wzór podniebnych formacji.

improbable dreams; doctor whoWhere stories live. Discover now