22.07.18

26 2 0
                                    

Wywiało mnie daleko, na wiochę do ciotki. Uciekłam z domu, żeby nie myśleć o miejscach dla mnie codziennych i nużących, aby urodziny nie były świętem, a wspomnienia z nim nie przygniotły mojej głowy. A on się nawet tam nie pojawił. Poddał się po trzech telefonach (tak bardzo zawsze się o to bałam), odezwie się pewnie za parę miesięcy "długo masz zamiar się nie odzywać?". Popadłam w tak szorstką tęsknotę, że zasypiając myślę o innym facecie, który trzyma mnie w ramionach, jednak przed oczami nie mam innej twarzy, jak tego sukinsyna, którego - mam wrażenie - prawdziwego nigdy nie znałam.
Tutaj mam spokój, za dużo swobody, trochę nadto nudy. Ale więcej czytam (podobno tak się dzieje po zerwaniach), więcej rozmiawiam z ludźmi i odnawiam więzy rodzinne. Nie jestem pewna, czy to ostatnie jest konieczne, biorąc pod uwagę, że zwykle najbliższe formalnie mi osoby, trzymam na dystans.
Brakuje mi więzi fizycznej (dotyku czułego na kolanie, oplecionej talii męską włochatą ręką, zgniłego oddechu z rana, woni fajek na dłoniach i całej tej "romantycznej" otoczki, która zawierała w sobie tyle nieidealności <jak z hipsterskiego filmu joł>) i tej, którą najtrudniej znaleźć - emocjonalnej wiązki światła - natarcia na siebie dwóch, podobnomyślących żyjątek, zagubionych, zmartwionych, stęsknionych bliskości, takich z krzywymi zębami, jąkałami pryszczatymi (nie ma się co wstydzić, wszyscy mamy uchybienia).
Jesteś tam, wiedz, że cierpię, ale się pozbieram. I czekaj tam na mnie, kiedyś się znajdziemy.

MalignaWhere stories live. Discover now