18 - Crazy = Genius

300 41 34
                                    

Uważnie obserwowałem karawan, który zamierzaliśmy ukraść.

Przykucnąłem w pobliżu zakładu pogrzebowego "Irys". Swoją drogą kto wymyśla im te beznadziejne nazwy?

Zacisnąłem usta w wąską kreskę, a koniuszek języka wystawał mi spomiędzy bladych warg, świadcząc o moim dogłębnym skupieniu. Pogrążony we własnych myślach przyłożyłem dłonie do czoła, udając, że zamiast rąk zwiniętych w pięści mam lornetkę. Wtedy widziałbym lepiej, a bez niezbędnego urządzenia udało mi się jedynie dostrzec zamazaną, czarną plamę. Wywnioskowałem, że musiał to być owy karawan.

Luke znajdował się na kipie czy też w sporym bagażnik - zwał jak zwał - który zajmował tylną połowę samochodu oraz przeznaczony był do przewozu zwłok. Wzdrygnąłem się, myśląc, jak nieprzyjemnie chłopak musiał się czuć. Szczególnie, że to ja osadziłem go w tej niekomfortowej roli, każąc mu położyć się do trumny, zamiast zwłok.

- No dalej - mówiłem do siebie, ze zdenerwowania obgryzając skórki wokół paznokci. Lewa ręka nadal mnie bolała, ale plusem była świadomość, iż ból nieco osłabł i zamienił się w niejaki dyskomfort, przyprószony pieczeniem.

Dwaj mężczyźni, ubrani cali na czarno - stawiam na pracowników zakładu pogrzebowego -, palili długie, cienkie papierosy marki Marlboro, rozkoszując tym rakotwórczym wyrobem tytoniowym. Mój ojciec, który za życia sam był nałogowym palaczem, nazywał tę czynność "dokarmianiem raka". Coś w tym jest. Dziś, po śmierci ojca, papierosy kojarzyły mi się tylko i wyłącznie ze zgonem. Los znów się ze mnie śmiał, co stwierdziłem, patrząc na ponury szyld zakładu pogrzebowego.

- Gdzie wieziemy tego absztyfikanta? - jeden z mężczyzn, ten niższy i bardziej przysadzisty, ale za to szerszy w pasie, przydeptał tlącego się jeszcze peta czubkiem buta, po czym skinął łysą głową w stronę karawanu. Ten drugi z dwójki obcych mi mężczyzn, z bardziej bujną czupryną, co nie było wielkim wyznaniem w porównaniu do tego pierwszego, bezimiennego łysola, wykrzywił wargi w coś na wzór uśmiechu. Nawet stąd dostrzegłem pokaźną szparę pomiędzy jego przednimi zębami.

- Rodzinka już po pogrzebie. A poza tym za dużej rodziny to chłop nie miał. Trzeba go zawieźć na cmentarz, wiesz ten żydowski - Łysy, jak to go uprzejmie nazwałem w myślach, pokiwał głową, niekoniecznie wsłuchując się w słowa Szczerby. Szczerba dopalił papierosa, po czym wyrzucił pozostały filtr do stojącego w pobliżu kosza na śmieci, tak pełnego, że aż się z niego wysypywało.

- Jedziemy? - rzucił ochoczo Łysy, pocierając lśniącą czaszkę, ogoloną na glacę. A może włosy wypadły mu w sposób całkowicie naturalny? Z niejakim przestrachem przejechałem lewą ręką po własnej, oklapniętej czuprynie, w obawie, iż i ja niedługo stracę włosy od nadmiernego stresu albo od zbyt częstego farbowania. Nawet w więzieniu dostawałem paczki od mamy czy kogoś innego, uprzejmego do tego stopnia, by pamiętać o mnie, tej czarnej owcy w rodzinie. Pakunki niekiedy zawierały farby do włosów. Stąd wzięły się moje czerwone kosmyki; kolor, który towarzyszył mi przez pierwszą część podróży.

Mężczyźni wsiedli do karawanu, a ja skrzyżowałem palce prawej ręki, tak na szczęście, podczas gdy lewą, tą zabandażowaną, osłoniłem oczy przed słońcem, aby móc wyraźniej dostrzec ciemny samochód.

- Błagam, błagam, błagam - mruczałem cicho i bełkotliwie pod nosem, niczym mantrę.

- Czekaj! - dobiegł mnie chrapliwy, pewnie od papierosów, głos Łysego. Mężczyzna w mgnieniu oka wyskoczył z samochodu, a za nim Szczerba, który dostał przydzieloną rolę kierowcy.

- Co jest? - Szczerba podparł się po bokach, rozglądając się we wszystkie możliwe strony. Mięśnie jego pleców napięte były do granic możliwości, jak gdyby zaraz miało wyskoczyć na niego dzikie zwierzę.

¡wanted! (muke)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz