Rozdział 4

808 51 67
                                    

Pierwszy raz od dawna śnił mu się Afganistan.

Znów był na polu walki, pośród martwych ciał przyjaciół i wrogów. Znów widział otaczającą go śmierć. Czuł proch i dym. Czuł krew.

Krew, którą miał na rękach.

Z przerażeniem im się przyglądał, jakby z niedowierzaniem. Przecież był lekarzem, jego obowiązkiem było ratować życie, a nie je odbierać. Nawet jeśli zabił wroga, który przedtem skrzywdził jego przyjaciela, ciągle pozostawał takim samym mordercą. Dopuścił się do identycznego haniebnego czynu. Był taki sam jak oni. Był mordercą. Mordercą, mordercą, mordercą, mordercą.

Wstrzymał oddech, gdy nagle poczuł z tyłu swojej głowy spluwę. Powoli się odwrócił, a jego oczom ukazała się znajoma twarz. Przeraźliwie blada, na której gościł wiecznie ironiczny uśmiech.

Sherlock Holmes przeładował broń.

— Jesteś taki sam jak ja, Johnie Watsonie. Obaj jesteśmy tacy sami.

— Nie... — Pokręcił głową, chcąc się cofnąć, jednak nogi nagle odmówiły mu posłuszeństwa. Mógł tylko stać i patrzeć na celującego w niego bruneta. — Nie... — powtórzył z rozpaczą, nie chcąc w to wierzyć. — Nieprawda...

— Ależ owszem — odparł spokojnie, przechylając odrobinę głowę. — Byłem ciekawy, kiedy się zorientujesz, doktorze. Ale ty ciągle tylko patrzysz, a nie obserwujesz. To błąd. Czas przejrzeć w końcu na oczy.

Po czym pociągnął za spust.

John poderwał się, głośno sapiąc. Przełknął z trudem ślinę, dopiero po kilku chwilach orientując się, że to był jedynie koszmar.

Chociaż może nawet Afganistan był mniejszym koszmarem w porównaniu z tym, gdzie znajdował się teraz. I z kim.

Blondyn spojrzał na swoje nadgarstki, przykute do podłokietników fotela przypominającego ten dentystyczny. Odruchowo przejechał językiem po swoich zębach, sprawdzając, czy któregoś nie brakowało. Odetchnął cicho, gdy jego uzębienie ciągle było w komplecie. Jak miło.

Jego lewe przedramię, wczoraj odrobinę zmaltretowane, było natomiast dobrze owinięte opatrunkiem, i o dziwo nie bolało za bardzo. Szybko domyślił się dlaczego, gdy w końcu jego zaspany umysł dostrzegł w zgięciu ręki wenflon, do którego z kolei podłączona była kroplówka. Watson słyszał, że Sherlock Holmes był także ćpunem. Najwyraźniej wspaniałomyślnie postanowił poczęstować go swoją morfiną. Jakież to szlachetne z jego strony, że po torturach, jakie sam mu zafundował, następnego dnia postanowił zaoszczędzić mu trochę bólu narkotykami.

Lecz zmieniło się też coś jeszcze. John miał na sobie czystą, suchą koszulę. W dodatku nie swoją.

Rozejrzał się wreszcie po pomieszczeniu, rozpoznając laboratorium, w którym już był, zanim jeszcze Holmes przetransportował go do swojego jakże uroczego pokoju tortur. Holmes, który obecnie stał odwrócony do niego tyłem i stukał równomiernie opuszkami palców o kant stołu, nie odrywając wzroku od ekranu swojego laptopa.

Najwidoczniej to mu jednak nie przeszkadzało w czytaniu w cudzych myślach.

— Witam z powrotem wśród żywych, doktorze Watson — powiedział spokojnym głosem, chociaż jego stukanie palcami wyglądało na trochę nerwowe. — Śniłeś o Afganistanie?

— Skąd, u licha...? — urwał, widząc zadowolony uśmiech na twarzy Sherlocka. Tej samej twarzy co z jego koszmaru. Ponownie z trudem przełknął ślinę. Sen ten wydawał mu się wyjątkowo realistyczny.

Brunet zamknął laptopa, po czym z kubkiem w dłoni stanął przy nim, przyglądając się kroplówce. Pokiwał głową.

— Już niewiele zostało. Powinno trochę cię wzmocnić. — Przeniósł swoje jasne oczy na niego. — Jak już mówiłem, martwy obecnie nie byłbyś mi na rękę. A wczoraj w nocy wyglądałeś... naprawdę słabo.

Gra pozorów | Sherlock BBCWhere stories live. Discover now