Rozdział 8

451 43 35
                                    

3 lata wcześniej


— Nie bądź niemądry, William. — Mycroft przewrócił oczami, wzdychając ciężko.

— Nie nazywaj mnie tak.

— Przecież tak masz na imię.

— Nie. Zmieniłem je — mruknął brunet, chowając dłonie do kieszeni swojego płaszcza. — I to lata temu. Powinieneś w końcu to zapamiętać, skoro masz być przyszłym dyskiem twardym Wielkiej Brytanii.

Mycroft uśmiechnął się z politowaniem.

— Oficjalnie ciągle masz imię po naszym ojcu. Pogódź się z tym. I szanuj jego pamięć.

— Szanować go? — prychnął. — Po tym, co zrobił nam i matce? Po tym, jak doprowadził do rozpadu naszej rodziny? — Pokręcił głową, z niedowierzaniem wpatrując się w starszego brata. — Jak możesz po tym wszystkim jeszcze go bronić?

— To nie przez niego nasza rodzina się rozpadła. To wina nas wszystkich.

— Jesteś niemożliwy!

— A ty niedojrzały! To było lata temu, odpuść!

— Nie! — Cofnął się gwałtownie, jakby nagle przebywanie w pobliżu Mycrofta zaczęło go parzyć. — Pieprz się, Mycroft. Pieprz się, ty i cały ten popieprzony świat!

— William, wracaj tu! Nie wygłupiaj się, dorośnij w końcu! — zawołał za nim, lecz brunet ani myślał go posłuchać. Jak zawsze. Nigdy nie doceniał jego starań, nie rozumiał, że martwił się o niego i pomimo wszystko chciał naprawdę dobrze. — Niewdzięczny gnojek — warknął pod nosem.

        To był dzień, w którym wszystko się zaczęło. Dzień, w którym William Scott pierwszy raz spotkał Jamesa Moriarty'ego. Jak na kwiecień był wyjątkowo chłodny i wietrzny.

Poznali się w publicznej bibliotece. William zawsze tam przychodził, gdy nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Lubił tam przebywać, uspokajało go to. Po kolejnej sprzeczce z bratem, które stały się ich codziennością, również tam się udał. Los chciał, że tego dnia była wyjątkowo zatłoczona, nie mając więc wyjścia dosiadł się do stolika, gdzie siedziała już jedna osoba, prosząc w myślach, aby nie zaczęła z nim żadnej rozmowy.

Nie zaczęła. A przynajmniej nie mówiła nic na głos.

James Moriarty nienawidził ludzi, ale za to uwielbiał emocje, które nimi targały. Nic więc dziwnego, że brunet, który nagle usiadł naprzeciwko niego, wyglądając przy tym tak, jakby miał ochotę pozabijać wszystkich w promieniu swojego wzroku, zaintrygował go. Przerwał czytanie i przyjrzał mu się, na początku dyskretnie, lecz z każdą kolejną minutą coraz śmielej, by w końcu zacząć wpatrywać się w niego jak morderca w swoją ofiarę.

Wtedy Jim był daleko od chęci zabicia go. Coś wewnątrz niego mówiło mu, że ten nieznajomy jest niezwykły. Dedukcja na nim nie była taka prosta i to, zamiast zirytować, jedynie zafascynowało go jeszcze bardziej.

James Moriarty tak naprawdę nigdy nie pragnął walczyć z Sherlockiem Holmesem. Pragnął walczyć razem z nim, mieć go przy swym boku.

Tego dnia nie odezwał się. Ich spojrzenia w pewnym momencie się spotkały. I to wystarczyło. Oto obaj wiedzieli, że wreszcie poznali kogoś równego sobie. Krzyczeli do siebie, choć w rzeczywistości nie wypowiedzieli ani słowa.

William-Sherlock poczuł coś takiego tylko dwa razy w życiu. To był pierwszy. Drugi miał nastąpić trzy lata później, gdy do Londynu przybędzie pewien weteran wojenny. Po czasie ostatecznie przyzna przed samym sobą, że się pomylił, a John Watson wcale nie był mu równy.

Gra pozorów | Sherlock BBCWhere stories live. Discover now