Wanda

22 6 15
                                    

Otulam dłońmi kubek parującej kawy. Biorę łyk i pozwalam, by odgoniła sprzed oczu cień nocnego koszmaru.

- Lepiej? - pyta Steve. Stawia przede mną talerz ze świeżym croissantem i garścią truskawek. - Cudem zdobyłem. Mam nadzieję, że poprawi ci nastrój.

Kiwam głową, siląc się na uśmiech. Ta urocza kamienica na obrzeżach Paryża tak nie pasuje do widoku, którym powitała nas Francja. Dziesiątki martwych ludzi, huczące o tym media i przechodnie z obłędem w oczach...

- Opowiesz mi?

Wracam myślami do tu i teraz. Steven siada po drugiej stronie okrągłego stolika i opiera na nim ramiona.

- To znaczy? - pytam.

- O śnie, wierciłaś się całą noc. - Kiwa głową na moje śniadanie. - Nie masz apetytu?

Odstawiam kubek i zmuszam się do wzięcia kęsa croissanta. I choć jest naprawdę pyszny, wspomnienie koszmaru skutecznie odbiera mi przyjemność z jedzenia.

- Nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. - Steve wskazuje palcem mój kubek. - Mogę?

Kiwam głową. Bierze parę łyków i zawiesza wzrok na wirujących za oknem płatkach śniegu. Cały balkon jest już usłany białym puchem. Kiedyś marzyłam, żeby odwiedzić to miejsce. Dziś - ciarki przechodzą mnie na myśl o obowiązku pozostania tu co najmniej tydzień.

- Pietro - wyduszam.

Steve obraca w moją stronę głowę. Wycieram ręce w chusteczkę i popycham w jego kierunku talerzyk.

- I Talie. Widziałam ich. - Wbijam wzrok w blat, biorę kilka głębokich wdechów. - Ona... była na jakimś łóżku. Wyglądała, jakby spała, więc potrząsnęłam nią, próbując ją obudzić i wtedy... - Urywam. Steve czeka cierpliwie, aż sama zdecyduję się kontynuować. - To już nie była Natalie, tylko Pietro i on... Wykrwawiał się na moich oczach.

- Hej, spokojnie. - Wstaje z krzesła i klęka obok mnie. Bierze mnie za rękę, spoglądając w oczy. - Nie martw się, to tylko sen. Jestem pewien, że nic im nie jest, zwłaszcza Pietro.

Opanowuję drżenie ust i skupiam się na jego tęczówkach - ten błękit zawsze uspokajał mnie swoją przejrzystością. Zjeżdżam spojrzeniem na wargi mężczyzny - pełne, delikatnie rozchylone...

Lecz przerywa nam dzwonek telefonu.

Steve odsuwa się, mamrocząc niewyraźne ''przepraszam'' i zgarnia z szafki aneksu kuchennego komórkę.

- Tak? - rzuca, odbierając połączenie.

Sięgam po swój kubek z resztką kawy. Może ma rację. Od czasu rozłamu drużyny miewam same gorsze noce. Dzisiejsza była pewnie skutkiem ubocznym wczorajszego sprzątania ciał spod wieży Eiffela...

Ale tęsknię za nimi. Za Talie, za Pietro, za Peterem i resztą drużyny. Steve jest bardzo wyrozumiały. Pomaga mi, podtrzymuje na duchu i daje siłę, jednak wspomnienie Nowego Jorku, normalnego Nowego Jorku, dusi mnie każdego dnia.

- Co takiego? - wykrztusza.

Wstaję od stołu i podchodzę do niego, ściskając kurczowo kubek. Czuję jak zalewa go strach. Strach i nuta smutku...

Milczy, odsuwa od ucha telefon i odpowiada na moje spojrzenie. Otwiera usta, zamyka je, potem znów otwiera.

- Przyszła wiadomość od Nicka - wydusza w końcu. - Zaatakowano ich śmigłowiec.

Kubek uderza o podłogę, roztrzaskuje się na tysiąc kawałeczków i zgrywa z moim niemym krzykiem, a przed oczami znów mam plującego krwią Pietro...

- Wanda, to tylko sen! - Steve dotyka moich ramion. - Tylko sen, tak?

Patrzy mi prosto w oczy, potrząsa mną delikatnie.

Ale ja widzę przed sobą Pietro, który uśmiecha się i szepcze:

- Ocaliłem ją, żeby ona mogła ocalić cały mój świat.

Puszcza mi oczko i rozpływa się w powietrzu, a otoczenie zdaje się zacierać razem ze wspomnieniem jego ducha...

- Wanda...? Nie, nie, nie! Spójrz na mnie! Spójrz na mnie, mówię ci! Wanda, otwórz oczy! Proszę... Pomo-...!

Marvelous DreamsWhere stories live. Discover now