Rozdział VII

530 41 9
                                    

Wszystko nagle się zmieniło. Musiał to przyznać, choć niechętnie, sam przed sobą. Miał rodzinę. Wyglądało na to, że ja miał, a jego nocne zwidy nie były jedynie sennymi marami, a pozostałościami osuniętych wspomnień, zbyt silnych, by dało się je usunąć całkowicie. Całe życie wiedział, że uczucia są jak rak, rozrastają się i panoszą po umyśle tak, że nawet magicznym skalpelem nie da się ich usunąć całkowicie i w końcu powrócą tak, lub inaczej, wkradając się z powrotem z cichego niebytu do rzeczywistości. Nienawidził miłości, był taki czas, że nienawidził kochać. Teraz nie pamiętał. Nie pamiętał, czyje oczy widywał w ciemności, nie potrafił połączyć ich z żadną znajomą mu twarzą. Cały jego umysł spinał się i kotłował, ale nie potrafił przywrócić zburzonego przed laty porządku. Tym bardziej buzował w nim gniew, podsycany wstydem. Jak miałby stanąć przed czarodziejskim światem, przed swoja kobieta, przed kimkolwiek, gdy nie był w pełni władz umysłowych? Nigdy nie był piękny. Nigdy nie był najbardziej sprawnym fizycznie człowiekiem. To jego ostry, jak brzytwa umysł dawał mu przewagę, sprawiał, że czuł się sobą. Teraz był jedynie półsnapem. Półproduktem, pomiędzy człowiekiem, a nicością. Jednak posłusznie szedł za rudą dziewczyną, bo przeczucie mówiło mu, że jest to jedyna słuszna rzecz, jaka może uczynić.

Oboje nie byli już sobą. Zdała sobie sprawę, chodząc niespokojnie tam i sam po domu.

Hermiona nasłuchiwała co chwila odgłosów z głębi mieszkania, niespokojna, niezdolna do racjonalnego myślenia. Miała poczucie, jakby Harry mógł pojawić się tu i teraz, wyjść spod dywanu, zza doniczki z oschniętym kwiatem... Z przyzwyczajenia zaczęła sprzątać, co jakiś czas zaglądając do Rose. Bawiła się grzecznie. Ostatnio zaczęła się u niej przejawiać magia; ilekroć dziewczynka się nudziła zaczynały wokół niej krążyć małe, żółte ptaszki. Te same, które ścigały Rona w Hogwarcie, wiele, wiele lat temu.

Czarownica uśmiechnęła się smutno. Kiedy to było? Ona i Ronald robili wszystko, by ułatwić życie Harry'ego. By go ochronić. By pomóc mu w zabiciu Tego-Którego-imienia-Nie-Wolno-Wymawiać.

Kiedy to się stało? I jak? Czy Harry zawsze był potworem? Nigdy nie miała czasu ani sposobności, by się nad tym zastanowić. Czasem Hermionie wydawało się, że Potter słyszy jej myśli, widzi w jej oczach odrazę, jaka do niego żywiła. Bała się. Wolała nie zastanawiać się nad niczym istotnym w jego obecności. Gdy go nie było, starała się zaś zdążyć ze wszystkimi obowiązkami, by chociaż jeden dzień zakończył się bez awantury...

Usiadła na chwile, bo ręce zaczęły się jej trząść, a świat wirował jaj przed oczami. Wpadała w panikę. Wszystko było przecież nie tak. Kto sprzątał ich dom? Kto gotował mu obiad? Harry, gdy je znajdzie, niechybnie zabije ją za zaniechanie tych wszystkich czynności. I za... spojrzała na stolik, na którym leżała różdżka. Nie odważyła się jej wziąć do ręki na dłużej, niż było to konieczne, ani schować do kieszeni. Bała się magii. Zamiast rzucić kilka zaklęć i uroków, szorowała podłogę na kolanach, ścierała blaty i szafki starymi, mugolskimi sposobami. Znała swoje miejsce aż za dobrze.

Zastanawiała się teraz, czy jeszcze kiedykolwiek, jeśli oczywiście uda jej się przeżyć, będzie potrafiła tak po prostu rzucić Lumos.

Gdy tak siedziała, nagle poczuła na sobie czyjś wzrok. To wrażenie sprawiło, że podskoczyła.

Obejrzała się za siebie.

‒ Rosie, na Merlina, ależ mnie przestraszyłaś... ‒ wykrzyknęła, i przytuliła córkę. Jednak dziewczynka nie odwzajemniła jej uścisku, patrzyła na nią zwęziwszy swoje czarne oczy.

‒ Rose...

‒ Używałaś jej mamo? ‒ zapytała, wskazując palcem leżącą na stole różdżkę.

Najlepsza Przyjaciółka Szatana - Pottermione/Sevmione ZAKOŃCZONEDonde viven las historias. Descúbrelo ahora