Rozdział siódmy: Zakon Ognistego Ptaka

634 59 21
                                    

– Wiem, że to nie to samo – wyszeptał Connor, kładąc papierową łódeczkę na wodzie, po czym dotarło do niego, że sam nie wie, do kogo się zwracał – słońca, piasku, nieba, czy morza. – Ale i tak chciałem to jakoś uświęcić.

Odsunął się, kiedy łódka popłynęła przed siebie, podskakując i zsuwając się po falach. Piach pod jego stopami zachrzęścił cicho – piach na plaży, na którą James przyprowadził jego i Harry'ego dwukrotnie z okazji letniego przesilenia, by kontynuować rytuał, który Potterowie wykonywali praktycznie od zarania dziejów. Connor nie wrócił tu zeszłego roku, ale to było głównie przez bitwę. A dzisiaj nie wypuścił tej łódki dokładnie o świcie, jak nakazywał tego rytuał. Ale miał wrażenie, że to nie miało aż tak wielkiego znaczenia jak sam fakt, żeby zrobić to przynajmniej tego samego dnia, nawet jeśli dochodziło już południe, a słońce znajdowało się tak wysoko na niebie, że rozsiewało masę olśniewających linii, zamiast tylko jednej.

– Przybyliśmy ze wschodu – powiedział i potrząsnął głową, kiedy słowa zdawały się dzwonić, opadając wokół niego niczym ciężkie łańcuchy. Kto przybył? James już nie ma magii, więc nie można go uważać za część rodu, a Harry już nie jest Potterem.

Jasne, to nie znaczyło, że ich linia wymarła. Wciąż był jeszcze on.

Connor zmarszczył brwi. Raczej nie podoba mi się wrażenie, że jestem jedynym, który utrzymuje ten ród przy życiu. Strasznie to samotne.

Nie odrywał wzroku od łódki, patrząc jak ten niewielki pergamin płynie chwiejnie, ale dzielnie, wspinając się z jednej fali na drugą. Prawdopodobnie prędzej czy później zatonął, ale najpierw zdążył zniknąć. Connor uśmiechnął się. Był w stanie żyć z myślą, że jego statek wpłynął bez szkód na wody przyszłości, nawet jeśli zaraz potem zatonął.

Obrócił się, wyszedł z płycizny i wrócił na plażę. Peter, który go tu przyprowadził, kiwnął teraz głową i uśmiechnął się.

– Gotów na ćwiczenie aportacji? – zapytał.

– Kogo obchodzi, czy jestem gotów, i tak muszę być – powiedział Connor. – Dzięki, że mnie tu zabrałeś.

– Oczywiście – powiedział Peter, patrząc na niego łagodniej. – Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że i tak bym to zrobił, Connor, bez względu na letnie przesilenie. W końcu chciałeś poćwiczyć.

Connor nie powiedział, że odczekał, aż Peter wyzdrowiał nieco po ukąszeniach wampirów, zanim w ogóle zaproponował ćwiczenie aportacji, albo że wybrał ten dzień nie przez wzgląd na rytuał, a fakt, że chciał się czymś zająć, kiedy Harry będzie zbierał swoją armię. Myślał nawet, czy nie wziąć udziału w tej ceremonii, ale poczułby się naprawdę dziwnie, gdyby przyszło mu składać przysięgę własnemu bliźniakowi, nawet jeśli był ostatnim z Potterów, a przez to i reprezentantem istotnej, czystokrwistej, świetlistej rodziny. Chciał porobić coś innego, a nauka aportacji przyda się w nadchodzącej wojnie nie tylko jemu, ale i Harry'emu.

– Dzięki – powiedział ponownie. – No to jaki jest pierwszy krok?

– Musisz się skoncentrować – powiedział Peter. – Nie da się aportować w miejsce, którego nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Nie musisz go nawet znać osobiście, wystarczy, jeśli ktoś ci je opisze. Popatrz, na przykład, na to miejsce wzdłuż plaży, zaraz obok tego drewna. – Machnął różdżkę i biała kłoda zamigotała i pochwyciła światło zaklęcia Lumos. – Czy rozpoznałbyś je z tej odległości?

– Chyba tak – powiedział z powątpiewaniem Connor, mrużąc oczy. Nie miał złego wzroku, zwłaszcza że musiał ścigać znicz w każdej możliwej pogodzie, ale jeszcze nigdy nie próbował wbić sobie w głowę tak ogólnego miejsca, jak to. Znacznie łatwiej przyszłoby mu aportowanie się do takiej wieży Gryffindoru. Spróbował zapamiętać każde możliwe zagięcie na drewnie, lekkie wgłębienie, jakie zrobiło sobą w piasku i nabierał coraz większego przekonania, że sobie z tym nie poradzi.

Ja też jestem twym bratemWhere stories live. Discover now