15. ❝Kochamy człowieka, nie płeć❞

105 32 4
                                    

Niedzielna msza, tak jak wszystkie poprzednie, dłużyła się jej w nieskończoność. Bunny czuła się tutaj jeszcze gorzej niż przedtem, czuła, że znalazła się w miejscu, w którym wcale nie chciała być, które dusi ją i więzi. Bała się spojrzeń wierzących z sąsiednich ławek, bo bez przerwy odnosiła dziwaczne wrażenie, że oni wiedzą. Wiedzą, kim ona jest. Że tak naprawdę to „on" i że ten „on" dał się omamić ludziom sprzeciwiającym się Bogu.

Ale jeżeli Bóg rzeczywiście miałby ją nienawidzić — przede wszystkim za to, że chce poczuć się piękna i kochana, z dumą nosząc swoją prawdziwą tożsamość, to... Bunny nie chciała nazywać się dłużej dzieckiem takiego Boga. Nie chciała odwiedzać instytucji Kościoła, słuchać słów duszpasterzy, modlić się, a właściwie recytować mechanicznie słów, w które nawet nie za bardzo wierzyła.

— Wszystko w porządku? — szepnął do niej Jun, gdy spoczęli kolanami na klęcznikach w ławce. Dłonie miał splecione ze sobą i ułożone na oparciu do modlitewnika, a wzrok pełen troski wlepiony w twarz studentki. — Wyglądasz blado. Źle się czujesz?

Pokiwała głową zgodnie z prawdą, a wtedy Jun odwrócił się w lewo i szepnął coś do matki. Ta wychyliła się, by rzucić okiem na starsze dziecko, i kiedy dostrzegła, że jest ono nienaturalnie blade, pozwoliła, by to młodsze zabrało je na zewnątrz budynku, pod ramię.

Kiedy szli powoli przez korytarz, Bunny czuła na sobie wzrok ludzi, których mijali. Ten wzrok przylepiał się do niej od stóp do głów, przywierał do ciała, zupełnie jakby obkładano ją ciężkimi kamieniami. Przez to chód miała powolny, a każdy krok sprawiał jej wyraźny problem. Gdyby nie Jun, który ciągnął ją do przodu i podtrzymywał za ramię, prawdopodobnie runęłaby na zimną posadzkę.

Na zewnątrz Bunny natychmiast zaczerpnęła ogromny haust powietrza, głośno i niespokojnie, rozchylając blade usta. Miała wrażenie, że udało jej się wydostać na powierzchnię wody, choć tkwiła pod nią tak długo, że powoli traciła już nadzieję na to, że zdoła się uratować. Nie zrobiła tego zresztą sama — pomógł jej młodszy brat, który wciąż podtrzymywał ją za ramię i uważnie się jej przyglądał. Wyglądał na wyraźnie strapionego jej obecnym stanem.

— Dasz radę przejść te kilkaset metrów do sklepu? Kupię ci wodę — powiedział cicho, z uśmiechem kłębiącym się w kącikach ust. Studentka pomyślała wtedy, że ten uśmiech ma coś z Taeyi — był przede wszystkim niewymuszony, naturalny, a jednak niósł za sobą mnóstwo ciepła i bezinteresownej serdeczności.

Ruszyli w stronę najbliższego sklepu spożywczego. Wtedy nie rozmawiali ze sobą wcale, ale cisza, która nad nimi zawisła, była niezwykle uspakajająca, pozwalała Bunny pomału odzyskać zgubiony w kościele oddech. Kiedy znaleźli się już pod budynkiem, starsza zaproponowała, że zaczeka na zewnątrz, więc Jun skinął pojedynczo głową i wszedł do sklepu, by jak najszybciej dokonać zakupu butelki wody mineralnej. Powróciwszy ledwie pół minuty później, odkręcił korek i podał napój studentce.

— Dzięki — mruknęła do niego, po czym przechyliła butelkę, przystawiwszy ją do ust. Wówczas okazało się, że miała tak ogromne pragnienie, iż wypiła niemal całą zawartość, pozostawiając jedynie odrobinę wody na dnie plastikowego naczynia. — Och, wybacz... Nie pomyślałem, czy ty też chcesz...

— Luz — odparł Jun, machając ręką. Po chwili uśmiechnął się szerzej i zerknął na swój zegarek. Odkładał na niego prawie dwa lata, choć ostatecznie wybrał tańszy model, by starczyło mu jeszcze na ulubione komiksy, ołówki i trochę lepszy papier. — Zostało jeszcze jakieś czterdzieści minut mszy, ale... może wolałbyś się przejść? No wiesz, przewietrzyć się i w ogóle.

Bunny pokiwała głową. Czuła, że jeśli tylko powróci do kościoła, znów zacznie się dusić, a bycie pozbawioną swobodnego oddechu okropnie ją przerażało. Tak samo zresztą, jak przeszywające spojrzenia tych wszystkich ludzi wokół.

DRAG 'N' ROLLOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz