Rozdział 1

1.1K 51 5
                                    

Gdybym miała być szczera, to tak naprawdę nienawidziłam Warszawy kiedy jeszcze w niej mieszkałam. Owszem uważam iż było to przepiękne miasto pełne wielu miejsc gdzie można było się zaszyć i po prostu żyć. I bardzo często rozkoszowałam się takimi chwilami w łazienkach królewskich jednak zaduch tak ogromnego miasta dochodził czasami nawet tam. Nie mogłam wciąż opuścić Warszawy, więc tkwiłam w niej z dnia na dzień dusząc się coraz bardziej. Cóż do czasu aż nie pochłonęła mnie ta kraina.

Nie liczyłam tutaj czasu. Zbędne rzeczy przeważnie umykają bardzo szybko naszej głowie. Jednak byłam przekonana iż od mojego rozstania z rodzimym miastem minęło już parę lat. Miałam dłuższe włosy i urosłam odrobinę, nie mając tu jednak dostępu do kalendarzy ciężko było mi określić czy to były zaledwie trzy czy sześć lat. Tak samo dzień mojego przybycia zacierał się. Byłam wtedy na bulwarze w mieście obserwując wodę, która z góry miała przypisany swój bieg, nie mogąc nawet wyrazić swojego zdania czy nie wolałaby być jeziorem, a później rozproszył mnie nagły szelest i nawet nie wiem kiedy siedziałam już na ziemi w obcym mi miejscu.

Moje serce zabiło jakoś szybciej kiedy po raz pierwszy zobaczyłam to miejsce. I być może początkowo było to przerażenie, które zaskakująco szybko zniknęło z widokiem pierwszych bujających się kolorowych roślin, które bujały się w rytm powolnej muzyki. A ja świecącymi oczami się w nie wpatrywałam będąc absolutnie zakochana. Bose stopy biegały po zielonej trawie, a ja śmiejąc się chciałam przebiec całe miejsce, w którym się znalazłam wzdłuż i wszerz. Podświadomie coś mówiło mi, że to miejsce, o którym zawsze śniłam. Zatrzymałam się na skarpie najpierw przyglądając się przepięknej szerokiej rzece, która sama wybierała stronę, w która będzie płynąć. Była żywa – najprawdziwsza, a potem zawiesiłam wzrok na górach, które rozciągały się coraz wyżej i wyżej ponad drugi brzeg rzeki, jaśniejąc w przeróżnych kolorach chmur. Odetchnęłam głębiej zatapiając się w magii tego miejsca.

Pierwsza nostalgia zabiła z godziną przyjścia nocy, która abstrakcyjnie nie była wcale chłodna. Mimo wszystko przechodziły mnie najprawdopodobniej dreszcze przerażenia, usiadłam pod jednym z ogromnych rozmiarów grzybów muchomorów próbując skryć się przed całym złem jakie mogło mnie czekać w tych lasach, łkając przy tym cichutko za domem, w którym wcale nie czułam się jak w domu. I choć nie pamiętam jak to się stało obudziłam się opatulona wydzierganym kocykiem, a cały grzyb został otoczony liśćmi w taki sposób, aby żaden wiatr się do mnie nie dostał. Chwilę po opuszczeniu mojego schronienia poznałam najbliższych mi mieszkańców lasów, którzy nie potrafili mi wytłumaczyć jak się znalazłam w ich krainie i co powinnam zrobić aby powrócić do siebie. Wszystkie jednak stwory, których zapewne nie znacie, ale i centaury i krasnoludki i reszta postaci z bajek pomogli mi zbudować mój dom z drewna i liści, przynosząc mi podstawowe rzeczy z treści innych bajek pozwalając mi zamieszkać w tym miejscu. Gdyby tylko wtedy powiedzieli mi o istnieniu Akademii Pana Kleksa, może ta historia by mnie wcale nie spotkała, albo już dawno powróciłabym do Warszawy, do której wcale nie było mi śpieszną.

Życie w bajkowej krainie wcale nie było tak straszne jak mi się na początku wydawało. To miejsce było pełne życia i gdyby coś miało potwierdzić teorię organizycmu* to byłoby to właśnie to miejsce, gdzie miałam wrażenie, że nigdy nie mówię do siebie a odpowiedzi napływają ze wszystkich stron. Jak więc przez tak długi czas nie usłyszałam tam nigdy Pana Kleksa? Cóż, również chciałabym znać odpowiedź na to pytanie. Każdego dnia byłam otoczona licznymi stworzeniami, które sprawiały, że nie przestawałam się uśmiechać. Jedynie wieczorami kiedy zostawałam sama toczyłam walkę z licznymi potwornymi myślami jakie przychodziły mi do głowy. Choć czułam się tu dobrze, chciałam wiedzieć czy kiedykolwiek jeszcze spotkam innych równych sobie, bądź czy mam zostać tu na zawsze i w jakim celu to miejsce mnie do siebie sprowadziło. Nikt nie potrafił mi na to jednak odpowiedzieć – nawet księżyc, a uważałam, że w tym miejscu nie ma nikogo mądrzejszego nad niego. Żyłam więc tak zatracona w magii z dnia na dzień zapominając o Warszawie....

Mój dom stał się domem dla wszystkich. Gościłam u siebie wszelakich przybyszów, którzy albo przychodzili w odwiedziny bądź szukali miejsca by odpocząć przed dalszą drogą. I uwielbiałam te spotkania. Kochałam parzyć herbatę z ziół, które sadziłam w zieleniaku, słuchając przy tym wspaniałych i zapierających dech w piersiach opowieści o tej krainie, o których nie miałam absolutnie pojęcia poza tym co mieściło się w okolicy. Krasnoludki czasami proponowały mi pójście z nimi na jakąś wyprawę ja jednak tkwiłam zacięcie w tym miejscu wierząc, że to jest właśnie mój dom. Odpychając od siebie świadomość, że cała ta kraina stała się nim już dawno.

Raz na jakiś czas ( choć może miało to miejsce raz do roku, patrząc po dokładności z jaką podchodzili do tych obchodów mieszkańcy lasu ) odbywało się u mnie ogromne przyjęcie podczas, którego z mojego domu przemieszczaliśmy się na kapelusiki grzybów oglądając jaśniejący i rosnący w naszych oczach księżyc słuchając przy tym najwspanialszych historii. Te, które najbardziej mnie fascynowały były o opiekunie i przyjacielu krainy, który wydawał się mieć tak ogromne serce do wszystkich, iż czasami śniłam o nich w swoich wyobrażeniach marząc by go tylko zobaczyć.

Gdybym tylko wiedziała, w jakich okolicznościach się spotkamy...

Zrobiłabym wszystko by zmienić bieg tej historii.

*organicyzm – jedno z pojęć, które uznaje, że społeczeństwo i wszystko w koło niego to jeden byt stale wchodzący ze sobą w interakcje. Tworzą przy tym jedność ,, oddychając jednym rytmem '' jak ja to uwielbiam mówić. 

But you belong to me - VincentWhere stories live. Discover now