Wpis 72

565 40 17
                                    

08.09 Niedziela

Otworzyłam oczy, ale od razu zamknęłam je z powrotem, oślepiona promieniami słońca.

Miałam wrażenie, że moja głowa to dzwon, w który ktoś bez przerwy uderza.

Wyszłam spod kołdry i usiadłam. Rozejrzałam się po sypialni Szymańskiego, a na sam koniec przyjrzałam się drugiej stronie łóżka.

Wspomnienia z wczoraj uderzyły we mnie jak nadjeżdżający tir prowadzony przez bobasa i moje policzki zaczęły żywcem płonąć. Niebiosa święte, jak ja miałam po tym wszystkim spojrzeć mu w twarz?

Wstałam, prawie przewracając się na podłogę. Chyba nigdy nie kręciło mi się tak w głowie.

Wyszłam na korytarz i zeszłam na dół, ściskając barierkę schodów. Przystanęłam w salonie, ale nikogo tam nie było. Dekoder stojący na kominku pokazywał zbliżającą się dwunastą.

Kanapa stała tak jak zostawiłam ją wczoraj w nocy. Większość koca leżała na podłodze, a moje rzeczy były porozrzucane w nogach i przy poduszce.

Czy to znaczy, że oboje spaliśmy na górze?

Próbowałam przypomnieć sobie, co działo się po nabożeństwie pożegnalnym jabłecznika, ale w głowie miałam kompletną pustkę.

Rozsmarowałam dłonie po twarzy, wzdychając z załamania. Moje serducho nie mogło się uspokoić na samą myśl o tym wszystkim.

Wzięłam z kanapy mój telefon i otworzyłam szeroko oczy, widząc kilkanaście nieodebranych połączeń od rodziców i Magdy.

Weźcie ją zablokujcie: Magduś, zakatrupią mnie, wydziedziczą, wyrzucą na bruk. Ratuj mnie!!

Szczypiorek: Już to zrobiłam. Twoi rodzice myślą, że spałaś u mnie.

Weźcie ją zablokujcie: Kocham cię.

Szczypiorek: Jeszcze jedna taka akcja i to ja będę tą, która cię zakatrupi.

Weźcie ją zablokujcie: Miałaś napisać, że też mnie kochasz.

Ściągnęłam sweter i zawiesiłam go na oparciu kanapy. Otworzyłam drzwi balkonowe, potrzebując tlenu i rozsiadłam się z nogami na zewnątrz.

Gdzieś w oddali zaczęły bić dzwony kościelne. Po ulicy jeździły jedynie pojedyncze samochody. Do dachu jednego z nich przymocowane były rowery. Pewnie ktoś jechał na wycieczkę.

Dwie dziewczyny były na spacerze z psami, a elegancko ubrani ludzie wracali z kościoła. Zaraz wyminął ich chłopak ze sportową torbą i zapalił papierosa. Gdy tylko zobaczyłam, że idzie w taki gorąc w bluzie, pomyślałam, że musi być nienormalny.

Usłyszałam, że w holu otwierają się drzwi i po chwili do domu wszedł Szymański z Maksem.

Zsunął z nóg klapki i odpiął smycz od obroży Maksa.

- Już wstałaś?

- Ta... - zastanawiałam się czy moje samopoczucie bardziej wynika z tego, jak irytuje mnie każdy dźwięk, czy ze wstydu jaki czułam.

- Wszystko okej?

- Chyba już na wieki zapomnę co to znaczy „okej".

Szymański wszedł za wyspę kuchenną. Wyjął z paczki dwie kromki chleba i włożył je do tostera.

- Jakoś mnie to nie dziwi. Byłaś w takim stanie, że ledwo stałaś na nogach.

- Błagam, nie rozmawiajmy o tym, bo umrę ze wstydu. - położyłam głowę na kolanach.

Dzień o smaku grejpfrutowej oranżadyWhere stories live. Discover now