7 - Sennie

1.7K 159 20
                                    


Kap, kap, kap.

Próbował otworzyć jedno oko. Na darmo. Światło oświetliło go zbyt mocno, poraziło, zmusiło do ponownego zamknięcia. Gdzieś daleko słychać było cichutkie brzęczenie porcelany, ale miało się wrażenie, że brzęczały tuż przy uchu, specjalnie zmuszając go, żeby wstał, żeby żył, chociaż czuł się okropnie zmęczony, strudzony, śpiący, mimo że przed chwilą się obudził.

Kap, kap, kap.

W kranie w łazience słychać było szum wody i, kap, kap, kap, krople spadające z umywalki prosto do miski pod nią. Wszystko było tak głośne, tak nieprzyjemne, że miało się ochotę zakryć uszy poduszką, przetoczyć w pościeli i spać dalej. Ale nie mógł spać, kiedy to wszystko było takie gwałtowne, hałaśliwe, jaskrawe. Chciał, ale nie mógł. Mózg pracował w zwolnionym tempie, dalej czyniąc go ospałym i niewrażliwym na niektóre bodźce.

Drzwi trzasnęły, a do pokoju weszło dwóch ludzi. Jeden z parasolką, drugi niższy od tego pierwszego, w skórzanej, zielonej kurtce.

Jęknął i ukrył swoją twarz głębiej w pościeli, pragnąc znowu poczuć się śpiącym. Nieprzytomnym. Odciętym od tego głupiego, chorowitego, przeraźliwego świata, w którym ludzie nic nie rozumieli, nie rozumowali logicznie, udawali głupich i nie znali swoich własnych wartości.

Ot co. Zasługiwał na długi sen. Najlepiej wieczny.

- Ile minęło godzin? Pięć? - Jeden z nich odezwał się, brzmiąc niepokojąco spokojnie i opanowanie. Wychwycił w jego głosie tę niepokojącą nutkę, której tak bardzo nie lubił.

Troskę.

- Ponad pięć - powiedział ten drugi, pochylił się nad nim i przyłożył mu dłoń do czoła. - Rozpalony. Musi wziąć kolejny ibuprofen.

Ibuprofen? Przecież on się czuł świetnie! Już miał się stąd ruszyć...

... ale nie dał rady nawet podnieść głowy i otworzyć oczu. To bolało, chociaż nie chciał tego przyznać. Nie miał siły nawet machnąć ręką. Może nie czuł się tak świetnie, jak na początku przypuszczał.

- Pójdę po termometr - oznajmił ten wyższy i wyszedł szybkim, ale równym krokiem z pomieszczenia.

Niższy usiadł przy nim na łóżku i przeczesał mu łagodnie włosy.

- Ale się załatwiłeś, Sherlocku.

Z gardła Sherlocka wydobył się jęk. Ledwo zdołał skulić się, a co dopiero na niego spojrzeć.

- Gdzie jest Elizabeth?

Doktor uniósł jedną z brwi, dziwiąc się.

- Elizabeth? Kim jest Elizabeth?

- No przecież... to jest córka... mojej kuzynki...

- Sherlocku, o kim ty mi, do cholery, mówisz? Masz gorączkę, majaczysz. Uspokój się - powiedział rozkazującym tonem, kiedy detektyw spróbował wstać. - Spałeś. Dostałeś tabletkę, aby zbiła ci gorączkę. Przejdzie ci - dodał.

- Ale...

- Jestem! - Do pokoju powrócił Mycroft. - Już chciał uciekać? Najpierw masz się wykurować, potem zajmiemy się sprawą Moriarty'ego. Proszę. - Podał urządzenie Johnowi.

- Dziękuję. - Skinął potulnie i wsadził termometr do ucha Holmesa, po czym przycisnął guzik mierzący temperaturę. Odczekał chwilę, po czym wyjął urządzenie i spojrzał na malutki monitor. - Prawie czterdzieści stopni! Masz nie ruszać się z łóżka, zaraz dostaniesz rosół. Zjesz, ile dasz radę, ale musisz go zjeść. Tak, tak, tu masz chusteczki. - Podał mu wielkie opakowanie chustek do nosa. - Za chwilę wrócę.

Watson wyszedł z pokoju.

- Gdzie jest Elizabeth?

- Sherlocku, ona...

- Co? Co z nią?

- Wywiozłem ją. Nie możemy tak działać, to zbyt niebezpieczne.

- Gratuluję ci podjęcia decyzji o nieświadomej egzekucji.

- Ej! - Mycroft napuszył się.

Chory spojrzał na swojego brata rozgorączkowanym wzrokiem.

- Nie mów mu. Nie mów mu o niczym. To nasza tajemnica.

- Wiem. Nie zamierzam.

Zapanowała chwila ciszy, a Sherlock przerwał ją parsknięciem.

- Więc wszystko, co myślałem, że jest prawdą, było po prostu snem?

Starszy Holmes pokiwał głową, lekko unosząc jedną brew.

- Najwyraźniej.

Do pokoju wbił Watson, niosąc w ręku kubek z parującym rosołem.

- Pij! - Ponaglił go, kiedy dał mu go do ręki. - Póki gorące! No, już, już.

- Jezu, John, spokojnie, powoli - mruczał pod nosem Sherlock, podnosząc się do pozycji siedząco-leżącej.

- Jesteś chory, powinieneś mnie słuchać.

- Ale wszystko mnie boli, daj spokój.

Spojrzeli sobie oboje w oczy, a Sherlock  tylko westchnął i pierwszy opuścił wzrok.

- Jedź, jeśli cię potrzebują, ja sobie poradzę.

- Ale...

- Mam jeszcze jedną matkę przy łóżku, nie martw się. - Mrugnął do Johna.

- No ej! - zaprotestował Mycroft, a Sherlock zgromił go wzrokiem.

- Jedź. Dam, to znaczy, damy sobie radę. - Sherlock kiwał głową, starając przekonać Johna do wyjścia.

- Na pewno?

- Tak, nie martw się. Jedź już!

- Pamiętaj, żeby...

- Idź już, John, poradzimy sobie! - wtrącił się Mycroft, patrząc na niego z ukosa.

John nie czekał na dalsze przekonywania go do wyjścia z domu - porwał swoją kurtkę z wieszaka i wybiegł z mieszkania, w znajomy, głośny sposób zatrzaskując drzwi, na co chory Holmes się skrzywił.

- Kiedyś wyrzucę te drzwi z zawiasów, to wydaje tyle hałasu...

- Powiedział ten, kto najczęściej w ten sposób z nich korzysta.

Sherlock posłał mu spojrzenie, a Mycroft zachichotał jak mała dziewczynka, udając, że nie usłyszał, jak jego młodszy brat dodał cicho pod nosem „a od kogoś musiałem się tego nauczyć" i wrócił do picia gorącego rosołu.

Miłe, chore popołudnie na Baker Street mogło czasem doprowadzić do nieprawdopodobnych efektów.

Jak, na przykład, wyjęcie z zawiasów drzwi wejściowych.

Niesłychane, co może się stać, kiedy Sherlock dostanie chorobowego objawienia.

Ale jakie potrzebne!

Coming || SherlockWhere stories live. Discover now