s1 - Pomiędzy śmiercią a zmartwychwstaniem (+)

1.3K 100 22
                                    

Szok był pierwszym, czego doświadczył po skoku. Nie potrafił się otrząsnąć. Jedna wielka masa przykuta do łóżka, zmuszana do jedzenia i picia, korzystania z łazienki i stania w oknie, aby zaczerpnąć chociaż trochę świeżego powietrza. Nie miał siły, nie chciał się ruszać, odczuwać. Chciał się odciąć od świata zewnętrznego. Dla siebie był martwy. Czuł się martwy. Jedna wielka pustka zalała jego wnętrze.

Sherlock zabrał go ze sobą.

Żegnaj, John.

Skoczył.

Ta scena tańczyła mu przed oczami, wręcz go raziła. Potrzebował gumki, aby to zetrzeć.

A może nie.  A może potrzebował markera, aby dalej to widzieć, ale niewyraźnie. Zostanie zamazane, tylko niektóre fragmenty pozostaną czyste, bo tylko te chce pamiętać. Reszta musi zniknąć. Ale czemu pomimo tej czarnej plamy przed oczami on dalej płakał, zwijał się w kulkę i szlochał, dopóki mógł?

Zakopał się w pościeli Sherlocka, która jeszcze nim pachniała, i wąchał ją, a ta w cichej zgodzie pozwalała mu w nią łkać, wchłaniając kolejne litry łez. Następnie przetrząsnął całe mieszkanie, wszystkie jego rzeczy rzucił na łóżko i stworzył z nich przytulne legowisko, wreszcie czując się dobrze.

Złość zmieszała się ze smutkiem i nieporadnością. Nieustanne wybuchy towarzyszyły mu w trakcie żałoby, sprawiając, że ludzie unikali go jak ognia. Dobrze, pomyślał wtedy John. Niech tak będzie, mówił do siebie, leżąc na swoim bezpiecznym schronisku i krzywiąc się co chwilę. Niech też cierpią. Ja nie jestem w tym sam. Dlaczego więc oni wyglądają na tak wyluzowanych? Dlaczego nie wyglądają na ludzi będących w żałobie?

Te pytania zadawał sobie codziennie. Kilka razy dziennie. Co godzinę. Co pół godziny.

Co minutę. Co sekundę.

Ciągle, bez przerwy, jedno pytanie kotłowało mu się w głowie, nie dając mu spokoju.

Dlaczego?

Palił któregoś już z rzędu papierosa. Opierał się o framugę okna i bezczelnie wypuszczał kółka dymu z ust, patrząc bez zainteresowania na spowity deszczem Londyn, który pomimo tej okropnej pogody żył i radował się. Nie widział w tym sensu. Właściwie w niczym nie widział jakiegokolwiek sensu, ale nie przeszkadzało mu to. Spędził tyle czasu na rozwiązywaniu zagadek i bieganiu za nimi, że nie zauważył, jak wszystko dookoła się zmieniło. Ściągnięto tabliczkę z jednego z mieszkań przy ulicy, na której napisane było „na sprzedaż". Kiedyś otwarta knajpka zamieniła się w zabitą deskami ruderę, i to w samym centrum miasta, gdzie powinien być ruch i wiecznie zajęte stoliki. Jeszcze dalej można było zauważyć, jak otwarty polski sklepik rozkwitał, a jego urocza pani właścicielka pozdrawiała znanych sobie ludzi. Obok niego przechodziła para, która trzymała się za ręce. Ciężarna kobieta uśmiechnęła się miękko najprawdopodobniej do swojego męża, a on sam szczerzył się szeroko, co chwilę sięgając do olbrzymiego brzucha i głaszcząc go. Który to miesiąc? Ze swojego miejsca nie mógł tego dostrzec i oszacować, a Sherlock...

Nie. Sherlock by tego nie ocenił, ponieważ nie żył.

Cholera jasna.

Przetarł swoje zmęczone oczy, zaciągnął się po raz ostatni i wydmuchując dym z nosa, ugasił niedopałek w popielniczce.

Drzwi do salonu otworzyły się ze skrzypieniem. Spojrzał w ich stronę z obojętnością wypisaną na twarzy. Ujrzał tę osobę, którą najchętniej nie widziałby jeszcze przez kilkanaście tygodni, bo zbyt mocno przypominała mu o nim i tych wszystkich sprawach, które zostały rozwiązane z jego pomocą.

Coming || SherlockWhere stories live. Discover now