Prolog

462 41 10
                                    


Słońce świeciło przez liście drzew zabarwiając je na szmaragdowo. Zbliżał się początek lata, jednak panował chłód. Mieszkańcy, znajdującego się nieopodal, królestwa pochłonięci pracą nie zważali jednak na pogodę. Dni się wydłużały i już wkrótce miało nastąpić przesilenie. Ta wiadomość podnosiła na duchu mieszkańców, a o ich samopoczuciu świadczyły nucone pieśni i wesołe tańce dzieci. Kobiety powoli kończyły wyszywać szaty na uroczystość, szykować kwieciste dekoracją, a aromat przywożonego wina rozchodził się po okolicy. Nawet w głębi lasu było czuć tę feerie zapachów.

Jednak pewien elf, przemierzający czujnie lasy, nie poddał się atmosferze nadchodzącego święta. Wręcz przeciwnie – w poszukiwaniu wytchnienia i samotności oddał się temu czego najbardziej pożądał. Pragnął poznać świat i jego zagadki. Na razie musiał się jednak zadowolić poznawaniem granic swego domu. Las zajmował spory kawałek jego świata, a i tak nie był on jedynym istniejącym.

Zatrzymał się na chwilę nasłuchując. Biały płaszcz okrywał jego sylwetkę a twarz skrywał kaptur. Ścisnął mocniej łuk w lewej dłoni. Na palcach prawej ręki znajdował się, wytarty latami strzałów, ochraniacz. Po chwili wędrowiec znów ruszył przed siebie. Stąpał lekko, a jego stopy nie wydawały najmniejszego szmeru. Jedynie strzały w kołczanie, zawieszonym na ramieniu, brzęczały cicho w jego sprężystych krokach. Drzewa poruszały lekkie podmuchy wiatru, chwilowe i spazmatyczne, by po chwili zamarły one w oczekiwaniu na jego powrót. Były niczym uderzenie serca lasu. Jego niemy szept.

Elf, błyskawicznym ruchem, wyciągnął jedną ze strzał i założył ją na cięciwę. Napiął, muskając lotką policzek, tak jak robił to już tysiące razy, i wypuścił śledząc jej lot. Pomknął między drzewami w ślad za świstem i odgłosem wbijającej się strzały. Utkwiła ona w samym środku pnia wielkiego buka, lecz nie wbiła się nawet na pół cala. Przyjrzał się uważnie równej lotce z białych piór i rzeźbionemu trzonkowi z brzozy srebrzystej, tak dobrze znanej zarówno jemu, jak i mieszkańcom północy. Wyciągnął ją z kory i schował. Spojrzał na północny-wschód, tam gdzie znajdował się jego dom, i ruszył w jego stronę.

Nagle, tuż koło jego głowy, wbiła się czarna, orkowa strzała. W mgnieniu oka posłał swoją w kierunku ohydnej twarzy wystającej zza krzewu dzikich jeżyn. Zawirował i wypuścił kolejne dwie. Ciała orków upadły ciężko na leśny dywan. Przysłuchiwał się uważnie w oczekiwaniu na kolejny atak. Wokół panowała cisza, tak głęboka, jakby ktoś pozbawił świat zmysłów.

Usłyszał świt i ujrzał grot lecącej, w jego kierunku, strzały. Było już za późno na jakikolwiek ruch. Pociemniało mu przed oczami. Głuchy, podwójny odgłos, i jeszcze jeden, głośniejszy, upadającego ciała dotarł do jego uszu doniośle niczym huk spadającego głazu. Jego twarz musnęły włosy i zrozumiał, że to co uznał za mrok było właśnie nimi. Usłyszał syk. Zaskoczony cofnął się. Zobaczył tuż przed sobą czarne długie loki. Ich właściciel upadł na kolana chwytając się za ramie. Zakrwawiony grot przebijał je na wylot.

Uklękł przy swym wybawcy. Niewątpliwie była to kobieta. Miała spuszczoną głowę, tak że loki zasłaniały twarz. Z pomiędzy włosów wystawały uszy elfa. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć zemdlała. Złapał ją i wziął na ręce, uważając na ranne ramie. Krew splamiła jego płaszcz.

Biegł szybko. Drzewa zaczęły się przerzedzać i z lasu spojrzały na niego oczy członków Trzeciej Straży. Nikt nic nie powiedział dając tylko sygnał, by otworzyć bramę. Pałac wydrążony w skale, z czubkiem porośniętym drzewami, jak zwykle zapierał dech w piersi. Nie czynił tego swoim niepozornym wyglądem lecz aurą która go otaczała. Wiódł do niego kamienny most utworzony nad przepaścią. Ciężkie, rzeźbione wrota pałacu otworzyły się. Przemknął przez korytarze do pokoju w części szpitalnej. Złożył nieprzytomną na łóżku i nim wyszedł poprosił jedną z przebywających tam uzdrowicielek by udzieliła jej pomocy.

Przeszedł przez sale wejściową. Po jednym z potężnych, szerokich korzeni drzew dostał się do tajnej biblioteki. Strażnicy otworzyli przed nim drzwi. Nie pomylił się, król siedział przy długim marmurowym stole. Przed nim leżała wielka księga oprawiona w biały jedwab. Małe szafiry ukryte między liśćmi jego wiosennej korony zalśniły w świetle świec.

Spojrzał na przybysza.

-Potrzebna mi twa pomoc-Zwrócił się do króla z pokorą pochylając głowę.

-W jakiej sprawie?-Mądre oczy przeszyły go wzrokiem.

-W uzdrowieniu, kogoś kto uratował mi życie...

Zmartwienie i niepokój wstąpiły na obojętną twarz. Król przejął się jego słowami i w głębi duszy dziękował za jego życie. Za życie które wciąż może trwać, a nie zostać nagle przerwane. Czemóż miałaby się powtórzyć tragedia z przed lat? Czemu serce miało by się znów rozpaść na kawałki? Czy świat pragnie go obwinić za wszystkie błędy jego długiego życia? Nie. Inaczej nie stał by przed nim. Świat próbuje, chyba, dać mu szansę. Naprawić to co zepsuł wieki temu. Po części zadośćuczynić. I był wdzięczny. Więc on uratuje jedno życie. Uratuje tą osobę i ją obdaruje czymś niezwykłym. Wynagrodzi jej zasługi wobec tego elfa, jego rodziny, królestwa i ojca. Bo czym było by życie ojca gdyby stracił jedynego syna?

-Cieszę się, że nic ci nie jest, Legolasie.

Zbliżył się do syna i złożył pocałunek na jego czole.

-Ja również, tato.

Z tymi słowami znów poczuł się jak dziecko, które spadło z drzewa i zamiast nagany otrzymało opiekę. Pocałunek który leczy, dodaje otuchy, który jest podziękowanie dla świata za to, że wciąż żyje.

Ruszyli w stronę szpitala. Legolas poczuł jak od czoła promieniuje ciepło, by sięgnąć najdalszych zakamarków jego ciała. Magia uzdrowienia zaczęła działać. Jego serce wreszcie zaczęło normalnie bić.


Między Północą a Południem /Zawieszone do odwołania/Donde viven las historias. Descúbrelo ahora