Zanim runą mury

8.2K 437 109
                                    


I came along to find a little peace of mind
Neglectin' all my duties, steppin' off that straightened line
Now I just sit by my front door filled with indolence and sound
It's like I'm watchin' the weeds grow on my brow
And I had a pure potential in a soiled white shirt
With love enough to kill me, but was unsure of its worth
And though the night is sweetened by some rising of the moon
I've lived enough to know the battle's never through
You pass something down, no matter where or how
Will there be weeds or wildflowers affixed upon your bows?
There's a crooked burning cigarette rollin' on your tongue
Will there be weeds or wildflowers when you're done?

~ Parsonsfield - Weeds Or Wildflowers

*

Na przygotowania mieliśmy dokładnie dwanaście dni.

***

Pierwszego dnia Snape wezwał mnie do lochów. Razem przeliczyliśmy potrzebne na akcję eliksiry. Otrzymałam także recepturę wybuchającego lepiszcza. Zapowiedział, iż na ostatni dzień wszystko z utworzonej przez Draco listy ma zostać przyrządzone. Pokazał mi jedną z kartek, które Malfoy zapełniał swoim niemal idealnym pismem, podczas spędzania czasu razem ze mną, gdy coś mi odbijało. Codziennie przez dwanaście dni przychodziłam przed południem na kilka godzin, aby pomagać przy miksturach.

Dnia drugiego, czwartego i szóstego wyruszyłam z moją grupką na akcje. Odbywały się bez większych problemów. Na trzy wypady tylko jeden okazał się owocny dla śmierciożerców. I tym razem zostałam poproszona przez Rookwooda o zabicie pierwszego jeńca — młodej kobiety, której jedyną winą była przynależność do grupy podobnej Zakonowi Feniksa. Nie poczułam nic, gdy uśmiercające zaklęcie uderzyło w klatkę piersiową, pozbawiając tchu i życia. Później za to czułam się źle, bo przeraziła mnie moja obojętność. Nikt mnie nie pocieszył.

***

Nadeszła siódma doba.

***

Korzystałam z jednego z ostatnich słonecznych dni. Pogoda nie była wybitnie ładna, taka raczej po prostu ładna. Delikatny wiaterek niósł ze sobą chłód nadchodzącej jesieni, zapach gnijących liści i wilgotnej ziemi. Długo padało, a wilgotna gleba nie nadążała z przyjmowaniem w swe progi wilgoci, tworząc błoto i kałuże. Uwielbiałam przebywać pod samotnym drzewem. Mieliśmy ze sobą dużo wspólnego: nie lubiliśmy towarzystwa, a towarzystwo nie lubiło nas; dlatego dogadywaliśmy się świetnie. Milcząco i niewymownie.

Po rzuceniu zaklęć uszczelniających i wysuszających na koc nawet dało się usiedzieć, nie mocząc tyłka. Jak na łóżku wodnym, z tą różnicą, iż wodę zastępowało błoto. Korona mojego towarzysza przerzedziła się jeszcze bardziej, przepuszczając między gałęziami ciepłe promienie słońca. Siedziałam z zamkniętymi oczami, oparta o pień, z twarzą wystawioną do grzejącego źródła. Piegi na moim nosie urządziły sobie pokaz przed długimi miesiącami bez słońca.

Chciałam być sama. Taplać się w szambie sama. Sama rozmyślać. Sama rozwiązywać problemy. Sama. Sama. Sama. Nie liczyłam na Draco. Wyraźnie powiedział, że nic dlań nie znaczę. W dodatku mnie unikał.

Na czerwonym tle pojawił się zarys sylwetki. Cieniowany człowieczek przystanął w bezpiecznej odległości, obserwując, jak grzecznie siedzę u stóp drzewa. Nie słyszałam, jak nadszedł. To przez szum wiatru, targającego liśćmi. Uchyliłam jedną powiekę i oparłam daszek z dłoni nad brwią.

– Hermiono?

Nawet tutaj mnie znalazł. Nade mną górował Malfoy. Stał niby luźno z rękami schowanymi w kieszeniach. W sumie daleko szukać nie musiał. Widać nas było z wyższych pięter zamku, a gdy patrzyło się z niższych — mnie przysłaniało wzgórze, a korona drzewa ledwo wystawała.

Esencja cierpienia [Dramione][+18]Waar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu