17. Kolorowa Pożoga.

744 69 8
                                    

Pozycja piąta, siedemnasta, nieudolne salto w tył, niezgrabny fikołek w przód. Nigdy nie byłam dobra w sportach. Na biegach w ostatniej trójce, podczas gry w kosza na rezerwie. Nawet skakanie na skakance mi nie wychodziło - sprostowanie: nadal nie wychodzi. Staram się nadążyć za grupą, ba!, za całym Zakonem, ale najwidoczniej zbyt mało się staram.
Cała ociekam potem, jestem czerwona na twarzy, różdżka wyślizguje mi się z prawej ręki.

- Granger, nie starasz się! - słyszę. - Pięć okrążeń wokół boiska.

Jeszcze tylko tego mi brakowało.

- Tak jest,  Severusie! - rzucam w jego stronę. Minę ma bardziej niż ponurą. Spogląda na mnie wściekle, mrużąc oczy.

- JUŻ.

W sumie to wolę poobijać się leżąc na trybunach, aniżeli błaźnić się przed innymi. O Merlinie, ale ja jestem beznadziejna. Nic tylko zavadować.

Podczas biegu mam czas na myślenie. Pomaga mi w tym pogoda - jest idealna, choć styczniowa. Panuje dodatnia temperatura, niebo jest lekko zachmurzone, wieje ciepły wietrzyk. Ostatnimi czasy sporo się zmieniło. Teraz dzielę czas między pomaganie Poppy, ważenie eliksirów, sprzątanie Komnaty Tajemnic (okazało się, że jest w niej tak dużo syfu, że Remus był zmuszony ustawić każdemu dyżur co drugi dzień), poranne treningi i wertowanie stronic książek. Nie wysypiam się w ogóle. Nie mogę spać w nocy. To ponad moje siły. Kończę i zaczynam dzień, wpatrując się w Zakazany Las ze szczytu Wieży Astronomicznej. A pewien straszny jegomość, któremu mówię po imieniu ,jest tam ze mną, chociaż chowa się w cieniu. I będzie się w nim krył, dopóki nie obejrzę tego pierdolonego wspomnienia!

A żeby cię szlak, Snape! To przez ciebie Draco się do mnie nie odzywa. Wiem o tym doskonale. Unika mnie lepiej niż kurz Filcha. Harry z Remusem patrzą na mnie co najmniej podejrzliwie. Był taki moment, kiedy czarnowłosy odciągnął mnie na bok z pytaniem: "Herm, co ty zrobiłaś Snape'owi? Jest dla wszystkich miły". Nic mu nie zrobiłam. To on mnie dręczy i męczy o tę głupią fiolkę. Debil. Pacan.

Ginny zdrowieje. Chorowała ponad miesiąc. Zaraz po treningu razem z Zabinim idziemy ją wypuścić z tego prowizorycznego więzienia. Pielęgniarka stwierdziła, że to za wysokie progi na jej nogi. W końcu od kilkudziesięciu lat smoczej ospy nie widziała na oczy. Ja też nie. Jednakże zawsze musi być ten pierwszy raz. Blaise podskakuje od jakiegoś czasu z czystego szczęścia. Dokładniej od trzydziestu ośmiu godzin, kiedy mu przekazałam dobrą nowinę.

Przy drugim kółku postanawiam sobie odpuścić bieganie. Dyszę jak zarzynana świnia, jest mi cholernie gorąco. Siadam pod trybunami i odpalam papierosa.

Życie jest takie... przytłaczające. Najciężej jest patrzeć na Tonks, która w ciągu ciąży diametralnie się zmieniła. Już nie chichocze. Ciągle ma ten sam smutny wyraz twarzy. I nie chce ze mną porozmawiać o swoich problemach. Fizycznie wszystko z nią w porządku. Sprawdzałam chyba z milion razy. Sprawdzam za każdym razem, kiedy siadam obok niej w Wielkiej Sali, przechodzę obok lub widzę na zebraniu. Szósty miesiąc. Nie wiem, czy Dora wytrzyma jeszcze trzy. Aż rwie się do walki. Chce uczestniczyć w sprawie wraz z innymi, lecz ogranicza ją własne dziecko, ciało oraz Remus. Draco się obok niej bezustannie kręci.

Dlaczego on ze mną nie rozmawia?! Myślałam, że jest moim przyjacielem.

Sądziłam też, że Harry się ze mną przyjaźni. Podobnie jak Ginny, Ron i Dora. A teraz każde z nich mnie unika. Już więcej rozmawiam z Luną Lovegood, której wręcz nie znoszę, niż z nimi. Walcie się. Przyjaciele. Jeszcze czego.

- Zawsze się tak obijasz?

Podskakuję przerażona. Wystraszył mnie co nie miara.

- Nie... - zaprzeczam. Chcę się zapaść pod ziemię za tę niepewność w moim głosie.

Majestat | SevmioneWhere stories live. Discover now