Rozdział 18

59 9 3
                                    

Ciężko było mi się ogarnąć, ale czułem, że jestem to winien Michałowi. Przez kolejnych kilka godzin dowiedziałem się, że właściwie to nie on mnie ignorował, tylko ja się od niego odciąłem. Nie wiem, jak do tego doszło, ale obaj myśleliśmy, że nie chcemy ze sobą rozmawiać. Co za bezsens. W każdym razie czułem się źle, że kumpel po raz kolejny widział mnie w stanie całkowitego upadku. Moje tłumaczenia, że naprawdę nie próbowałem się zabić, chyba do niego nie trafiały, ale poddałem się z przekonywaniem go. Uznałem, że najlepszym dowodem będzie wzięcie się w garść i pokazanie mu, że wcale nie jest ze mną tak źle.

Poczułem się znacznie lepiej psychicznie, kiedy się ze mną skontaktował. Czarne myśli nieco ucichły, a do głosu doszedł ledwo słyszalny szept, na który w ogóle nie chciałem sobie pozwolić – nadzieja, że jednak nie jest ze mną aż tak tragicznie i wszystko jeszcze może wrócić do normy. Miałem dwadzieścia sześć lat. To nić, że w zaokrągleniu już trzydzieści, to w końcu nie siedemdziesiąt, wciąż mogło spotkać mnie w życiu coś przyjemnego, prawda? Potrzebowałem tej wiary.

Koło szóstej byłem niemal gotowy do wyjścia. Poza tym, że było mi cholernie zimno i mdliło mnie od tłustej jajecznicy, którą wmusił we mnie przyjaciel, nie było wcale tak źle. Leki opuściły organizm nieprzeciętnie szybko, alkoholu nie wypiłem wcale tak dużo i ostatecznie mogłem nawet całkiem zwyczajnie funkcjonować. Poza tym, że cholernie bolał mnie kręgosłup, ale wolałem nie ćpać, żeby przypadkiem znów nie przeholować.

Michał był tego samego zdania. Wręczył mi paczkę Ibupromu Sprint Caps i powiedział, że na nic więcej nie mogę liczyć. Nie byłem z tego zadowolony, te tableteczki nie działały na mnie od lat, ale rozumiałem jego decyzję, była rozsądna. Zapewne gdyby nie fakt, że bez leków zwyczajnie by mi odpierdoliło, odciąłby mnie od wszystkich. Dotąd zabrał tylko te uspokajające i przeciwbólowe na receptę, zostawił mi paracetamol, ibuprofen, kodeinę w niewielkiej dawce i jakiś ziołowy szajs pokroju Persenu i Deprimu, żebym mógł sobie wmawiać, że działa. Uparłem się jednak, że przed wyjściem zrobię kilka skrętów z melisy. Nie cierpiałem jej pić, miała odpychający smak – zresztą jak wszystko co herbatopodobne. W papierosie smakowała dużo lepiej, chociaż wolałbym zioło – którego z wiadomych powodów nie dostałem.

— Urządzasz mi detoks?

— Powiedzmy. Zwyczajnie się martwię – i nie każ mi tego powtarzać bo i tak tego nie zrobię! — oświadczył zakłopotany Staw, wrzucając trzy czwarte mojej apteczki do aktówki.

Żegnajcie, tableteczki, będzie mi was brakowało. Byłyście moimi najlepszymi przyjaciółkami...

— Oddasz mi je?

— Jak będę miał pewność, że się ogarnąłeś. Jesteś zbyt stary, żeby zachowywać się jak jakiś emo-szczeniak.

— Zachowuję się jak młody dorosły w depresji.

— Nie wychodzi ci.

— Wybacz, nie wiedziałem, że są jakieś kryteria — prychnąłem zirytowany.

Poszliśmy do drzwi, potem do windy a następnie na przystanek. Nie zamierzałem iść piechotą. Było zbyt zimno. Wiał nieprzyjemny wiatr, temperatura spadła poniżej zera i brakowało już tylko śniegu, żebym cofnął się do domu. Nie znosiłem tego białego gówna. Korki na ulicach, problemy z dojazdem, śliskie chodniki, zamarznięte szyby... Co tam jeszcze? No, generalnie wszystko. Nie lubiłem śniegu i tyle. Może zza okna wyglądał chwilami sympatycznie i gdybym żył zamknięty całą zimę w chłodnym pomieszczeniu, to byłoby mi dobrze i nawet mógłbym się do niego przekonać, ale niestety musiałem wychodzić na dwór, dlatego śnieg zdecydowanie odpadał z kręgu rzeczy, które byłem skłonny tolerować.

Dziwak z dyplomemTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon