Rozdział XLVI

5.4K 418 106
                                    

Z poddenerwowaniem pukam do drzwi domu Kennetha. Stoję z nerwami na wierzchu, dopóki ten nie materializuje się naprzeciwko mnie. 

— Cześć, wejdź — mówi, unikając kontaktu wzrokowego. 

Posłusznie wtranżalam się do przedpokoju. Ściągam wychodzone trampki, czując na sobie uporczywe spojrzenie Kennetha. 

— O, dzień dobry, kochana! — radośnie wita mnie mama blondyna.

Usiłuję się uśmiechnąć, gdy pulchna kobieta staje nieopodal. 

— Dzień dobry — bąkam. 

Kątem oka widzę, jak Kenneth marszczy brwi, co ponownie wprawia mnie w niepokój. 

— Chodźmy do mnie — mamrocze, chwytając mnie za dłoń.

Wzdrygam się, zaskoczona, ale ostatecznie pozwalam mu na to, nie chcąc sprawić przykrości jego mamie. Wystarczająco się nacierpi, kiedy dowie się, jak perfidnie wykorzystałam jej syna.

Po chwili jesteśmy już w pokoju Kennetha, który to zamyka drzwi, na wskutek czego zostajemy sami. Biorę głęboki wdech, a następnie mierzę chłopaka od stóp do głowy. 

— A więc chciałeś porozmawiać o nas? — napomykam, chcąc mieć już to za sobą. 

— Ta. — Przytakuje.

Zaczyna wgapiać się w swoje stopy, przez co odnoszę wrażenie, iż to ja jestem tu odważniejszą osobą. 

— No? — zachęcam go.

Wzdycha. 

— Czy ty mnie w ogóle lubisz? — pyta, na co rozdziawiam usta.

— Oczywiście, że tak — wyznaję, nieco oburzona.

Jak mógł pomyśleć, że jest inaczej? 

Co prawda, w bardziej zaawansowanym stadium naszej znajomości wyprowadziłam go w pole, wykorzystując do wzbudzenia zazdrości w Brunie. Jednak na początku szczerze go polubiłam, jak jest i teraz. 

— A Bruna? 

— Co?

Jestem zbita z tropu.

— Lubisz go? — dopytuje się.

Oblizuję usta i wsadzam dłonie do kieszeni swoich jeansów, gdy oczami wyobraźni widzę nasze wspólnie spędzone chwile. Pierwsze spotkanie, podczas którego był pijany i wyrwał mi książkę, to, jak sprzątałam kuwetę Simona, a on rzucił sprośnym komentarzem, naszą pierwszą randkę, pierwszy pocałunek i wszystkie inne pierwsze razy, których z nim doświadczyłam.

— Kocham go — oznajmiam, uśmiechając się lekko.

Kenneth wydaje się być zarówno zdezorientowany, jak i zasmucony moimi słowami. Przygnębia mnie świadomość, że zadałam mu cierpienie. 

— Nie sądzę, żebyś dobrze na tym wyszła — mamrocze, na co marszczę brwi.

— Dlaczego?

— Nie jest dla ciebie odpowiedni.

Fukam pod nosem. 

— Mówisz jak moja matka — stwierdzam z rozindyczeniem. 

Kenneth wzrusza ramionami, kolejny raz spuszczając wzrok na podłogę. Poniekąd zaczyna denerwować mnie jego ciapowatość i to, że ciężko jest mu trzymać się swojego zdania. 

— Ona się o ciebie po prostu martwi. — Zaciskam zęby, usiłując nie wywrócić oczyma. — Podobnie jak ja.

— Nie macie powodu — oponuję, coraz bardziej rozeźlona. — Z Brunem jest mi dobrze, chroni mnie i jestem bezpieczna. 

Samotne sercaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz