14. Bezkresny ocean żalu.

2.5K 155 18
                                    

*2 lata później*

    "Chwila, sekunda i po wszystkim. Nieubłaganie cały przemijam, zostawiając to, co nienawidzę. Chcę wreszcie poczuć się szczęśliwy. Czy proszę o zbyt wiele?"

Usiadłem na ziemi i ze smutkiem spuściłem głowę. Czy miałem prawo żyć? Uciekłem, jestem wolny. Miałem dość tej wojny, więc wziąłem się za moje przeznaczenie najlepiej jak umiałem. Udało się. Smoki, nie wszystkie, a raczej większość, są już bezpieczne. Ludzie boją się mnie i podporządkowują, starając się o moją przychylność wobec nich. Czasami naprawdę śmieszy mnie ich postawa, ale przynajmniej mogłem przerobić swój kostium. Uwielbiam tak latać, albo raczej szybować koło Szczerbatka. To niesamowite.

    Wstałem, udając się do domu. Jesteśmy teraz na Smoczej Wyspie. Odpoczywamy po tych dwóch latach ciągłego latania, nakłaniania. Mordka leżał przy łóżku i cicho mruczał.

    - Co jest? - spytałem, klękając przy smoku. Odwrócił głowę w moją stronę, patrząc na mnie ze smutkiem.

    - Ona wróci?

    - Nie wiem - podniosłem się - Ja nawet nie wiem gdzie ona jest. To było dwa lata temu, tak dużo się zmieniło... Ona, przecież wiesz, że nas stamtąd wyrzucili, a ją zostawili - Smok również się podniósł. Krążyłem po pomieszczeniu, myśląc nad wszystkim.

    - Drago miał za wszystko zapłacić.

    - To nie był Drago. Jakby to był on, dawno już siedzielibyśmy sobie u niego w lochu. Tej osobie chodziło o Astrid, a nas się pozbyli bo byliśmy jedynymi osobami, które mógłby ją obronić.

    - Wiem, ale musimy ją odnaleźć. Potrzebujesz jej.

    - Nie - warknąłem - Nie potrzebuje jej. I koniec tematu - uciąłem, wybiegając z jaskini. Ile sił miałem w nogach, tak szybko pobiegłem nad klify.

    Musiałem się uspokoić, a jedynym miejscem był właśnie najwyższy klif na Smoczej Wyspie. Biegłem tak potykając się o kamienie, korzenie czy własną protezę. Gałęzie drzew bezlitośnie uderzały mnie w twarz, robiąc drobne rany. Raz po raz wywracałem się, brudząc całe ubranie i rozorywając kolana do krwi. Zmęczony usiadłem pod drzewem, oglądając nogi skąpane w szkarłatnej ciecz. Szczypało troszkę, lecz nie zaprzątałem sobie tym głowy. Oparłem się o ogromny pień, wdychając łapczywie powietrze. Po chwili spadł niespodziewany deszcz, mocząc mnie, aż do suchej nitki. Otarłem twarz i przemyłem kolana. Podniosłem się, idąc wprzód. Podtrzymywałem się pobliskich drzew. Wreszcie doszedłem do celu mojej wycieczki. Padłem jak długi na mokrą ziemię, nie mając siły się nawet podnieść. To było okropne. Podczołgałem się pod najbliższe drzewo. Ze zrezygnowaniem spuścił głowę, a po policzkach popłynęły ciężkie łzy.

    Dlaczego płakałem? Jak był cel tego wszystkiego? Czy ja.. naprawdę... tęsknię?

    Te jak i inne pytanie, na razie zostawiam bez odpowiedzi. Wierzchnią częścią dłoni przetarłem oczy, odgarniając przy okazji mokre, brązowe kosmyki moich włosów z czoła. Deszcz padał wciąż nieubłaganie, a mi zaczęło robić się zimno. Drżąc, podciągnąłem nogi pod brodę, otulając je ramionami.

    Odynie Wszechmogący, co robię źle? Co jest ze mną nie tak?

    Poczułem podmuch wiatru, a deszcz zanikł. Podniosłem wzrok ku górze, znów siedziałem nad jeziorkiem.

    - Witaj Smoczy Jeźdźcu - usłyszałem głos z przepowiedni - Wołałeś? 

    - Można powiedzieć, że tak - odparłem.

nienawiść, ból, złość, cierpienie || httydOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz