Rozdział 8 [Part 1]

528 26 0
                                    

                            Damon
Siedzę na kanapie jakieś trzydzieści centrymentrów od Ivaley, wegetując w niezręcznej ciszy. Z całej siły i ja i ona staramy się na siebie nie patrzeć, bo z górnego piętra rezydencji dochodzą nas bynajmniej jednoznaczne odgłosy "fizycznej konsumpcji związku" Eleny i Stefana. Ivaley uparcie zasłania się gazetą, ale jej gałki oczne nie poruszają się prawie wcale i od jakiś piętnastu minut nie przewróciła strony. Po chwili odgłosy ucichają i słychać pospieszną krzątaninę, a po schodach schodzi Elena z rozwichrzoną fryzurą oraz Stefan dopinający swoją białą koszulę.
- Nareszcie.- Kwituje Ivaley, a ja staram się nie patrzeć Elenie w oczy.
- Przypomniałam sobie, że przecież ty i Damon nadal tu czekacie. Przepraszamy.- Mówi Elena słodkim, uprzejmym głosem, a ja zastanawiam się, jak do cholery udało mi się zadurzyć w dwóch dziewczynach jednocześnie i to, o tak skrajnych charakterach.
- Luz.- Odzywam się po raz pierwszy odkąd weszliśmy do domu.
- Musimy o czymś poważnie porozmawiać.- Mówi Ivaley, patrząc bardziej na Stefana, niż Elenę.
- Słuchamy, więc.- Odpowiada Stefan, wpatrując się intensywnie w Ivaley.
- Punkt zwrotny.- Rzucam z wyraźnym przejęciem.- Co tu się odjebało, tak właściwie?
- Hmm?- Pyta Elena ze wzrokiem wbitym w Stefana.- Babe, czy ty mi o czymś nie mówisz?
- Dlaczego włączyłeś człowieczeństwo, na moje polecenie. Myślałam, że kompletnie Cię nie obchodzę.
W salonie zapada cisza.
- Ale.. Czy to nie ja jestem twoim punktem zwrotnym?- Mówi Elena z naiwnym wyrazem twarzy.
- N-nie wiem...- Odzywa się mój brat.- Ona po prostu... spojrzała mi w oczy, i, tak jakoś... poczułem przymus, aby to zrobić.
- Ale, jak?- Dopytuje się Ivaley.- Przecież jestem tylko człowiekiem.
Nagle do mojego mózgu wpada wspomnienie, kiedy ratowaliśmy Elenę z rąk wilkołaków. "Wszystko mi wyrecytował. Jakby był w transie." Słowa Ivaley odbijają się echem w moim mózgu. A, kiedy próbowałem ją zahipnotyzować, przy naszym pierwszym spotkaniu... nie dałem rady. Pokonała Stefana w ręcznej walce... Zrywam się na równe nogi. Chwytam Ivaley gwałtownie za nadgarstek i ciągnę do kuchni. O dziwo, nie szamota się, tylko podąża za mną w spokoju i z lekkim zaciekawieniem. Z mahoniowej szuflady wyciągam cienki nożyk i nacinam skórę na nadgarstku dziewczyny. Pojawia się czerwona, rzadka krew, która zaczyna skapywać powoli na podłogę. Czekam. Rana nie goi się.
- Co. Ty. Do. Cholery. Wyprawiasz.- Cedzi ona przez zęby, wyrywa swój nadgarstek z moich objęć i wyciera krew ręcznikiem papierowym.
- Myślałem..
- To źle myślałeś. Przecież sam widziałeś, jak umierałam na podłodze w magazynie. Wampiry z reguły nie umierają. Z resztą przecież nawet one nie są w stanie zahipnotyzować innych wampirów.
- Ale...Jak?- Wyrywa mi się.
- Nie mam pojęcia. Po za tym, z tego co widziałam zaraz rozpęta się tu kłótnia, w której wolę nie brać udziału.- Mówi gniewnie po czym, wychodzi z kuchni, popycha drzwi i opuszcza rezydencję. Przez chwilę panuje cisza, po czym Elena i Stefan zaczynają jednocześnie na siebie wrzeszczeć. Przewracam oczami i wybiegam, wzrokiem szukając Ivaley. Widzę, jak dziarskim krokiem oddala się od naszego domu i kieruje się w poboczną uliczkę. W ułamku sekundy znajduję się obok niej i zagaduje:
- No nie chmurz się, musiałem sprawdzić. Przecież nikt z nas chyba nie rozumie, co się stało. Po za tym gdybym chciał mógłbym zabić cię od razu i nie byłoby problemu.- Rzucam pół- żartem.
Ivaley próbuje posłać mi groźne spojrzenie, ale ponieważ jej usta są lekko uniesione w uśmiechu, wygląda to bardziej, jakby się ze mną droczyła.
- Nie jestem na ciebie zła, tylko po prostu czuję, że mam dość swojego życia w świecie "Dram i konfliktów braci Salvatore oraz Eleny Gilbert".
Uśmiecham się pod nosem, bo to po części prawda. Nagle do głowy wpada mi pomysł.
- Ej, wiesz, co? Elena ma pojutrze urodziny. A ponieważ, tak jak zapowiedziałaś teraz kłóci się ze Stefanem, pewnie będzie zdruzgotana. Co powiesz na wspólny wieczorny wieczór podczas, którego się i ją upijemy?- Uśmiecham się do niej w stylu św. Mikołaja, który wyciąga z worka kolejną zabawkę.
- Ty, ja i twoja niedoszła dziewczyna. Mmmm.... nie.
- No, nie daj się prosić. Będzie fajnie. - Nie poddaję się.
- Żadnego flirtu.
- Oczywiście.
- Żadnych podtekstów.
- Z tym będzie trudniej, ale i tak zgoda.
- I nie piję bourbonu.
- To wszystko?- Pytam z uśmiechem na ustach.
- Hmmm...- Zastanawia się ona.- Tak.
- Przyjdź o ósmej do Mystic Grill.
Nie odpowiada, tylko odwraca się na pięcie i idzie w stronę swojego mieszkania, co uznaję, jako finalne potwierdzenie. Nie mam ochoty wracać do rezydencji, ponieważ zakładam, że Elena i Stefan jeszcze nie skończyli się kłócić. Wtedy do głowy wpada mi pomysł. Zarówno, ja jak i Ivaley kompletnie zapomnieliśmy o tym, że zobowiązała się ona do dostarczenia kamienia księżycowego dla nowego alfy w wilkołaczym stadzie. Ponieważ mam czas i stosunkowo wolną głowę, stwierdzam, że mogę to dzisiaj załatwić. Może zmiękczy to trochę serce Ivaley. Odpalam moje porshe i kieruje się w stronę domu Bon-Bon.
Po chwili docieram na miejsce i pukam głośno do drzwi. Otwiera mi Bonnie we własnej osobie.
- Cóż za zaszczyt.- Kłaniam się groteskowo, na co ona wzdycha i macha tylko ręką zapraszając mnie do środka.
Wchodzę, po czym rzucam od razu, bo nie widzę sensu trzymania w sobie tej informacji zbyt długo:
- Potrzebuję przysługi.
- Niesamowita niespodzianka.- Mówi ona, bo faktycznie dość często, ją o nie prosimy.
- Co wiesz o kamieniach księżycowych?
- Niewiele. Tylko tyle, że są małe, niepozorne i trudne do zdobycia.
- Czyli tyle ile ja. Znasz jakiś handlarzo-kupców, którzy mogliby mi coś takiego sprezentować w zamian za czarujący uśmiech?
- Hmm... Nie bardzo. Ale możesz poszukać w albumie. Mam tam zdjęcia i lokalizacje wszystkich żyjących czarownic z rodu Bennetów i różnych innych rodów do nas powiązanych. Może kogoś stamtąd wybierzesz. Leży na komodzie.- Mówi ona, po czym wychodzi do kuchni, aby zrobić sobie herbaty.
Zgodnie z instrukcją, album leży na komodzie, więc otwieram go na chybił-trafił i widzę zdjęcie małej pomarszczonej staruszki siedzącej na krzesełku przed straganem zawalonym rozmaitymi paciorkami, amuletami i fiolkami z ziołami w środku.
- Ty mi posłużysz.- Mówię do siebie i patrzę na adres. To jakieś piętnaście minut drogi stąd.
- Dzięki Bon-Bon!- Wrzeszczę w stronę kuchni i wychodzę z mieszkania.
Wsiadam do samochodu i za pomocą GPS-a znajduje podany adres. Kiedy docieram na miejsce, nie widzę straganu, a mały zakurzony sklepik, na którego progu słychać małe dzwoneczki, poruszane przez wiatr. Wchodzę cicho i podchodzę do omszałej, drewnianej lady. Mój wzrok pada na zardzewiały dzwonek, taki jakiego używa się w hotelowych recepcjach. Naciskam go delikatnie, a on wydaje z siebie okropny zgrzyt. Po chwili z zaplecza wychodzi dziarska, krótko ostrzyżona, czarnoskóra dziewczyna, lustruje mnie wzrokiem i rzuca, tylko krótkie:
- Co podać?
- Jeden kamień księżycowy na wynos poproszę.
Dziewczyna, zwęża oczy, patrząc na mnie podejrzliwie, po czym wychodzi zza lady i obwąchuje mnie.
- Wampir.
- Emmm... ekhm..no.- Dukam niemądrze, na co ona tylko warczy:
- Po, co ci kamień księżycowy, skoro nie jesteś wilkołakiem?
- Ja tu tylko robię za dostawcę.
- Masz szczęście, że akurat brakuje mi krwi wampirów.- Mówi ona i zanim zdążę zaprotestować, dziewczyna wyjmuje przezroczystą strzykawkę, wbija mi ją w przedramię i w ciągu kilkunastu sekund napełnia ją czarno-czerwonym płynem.
Następnie podchodzi do lady, wyjmuje spod niej błyszczący, czarny kamień wielkości pierścionka i mówi:
- Dziękujemy za zakupy w naszym sklepie, zapraszamy ponownie.- Po czym wciska mi kamień do ręki i wypycha za drzwi.
Ciągle jestem w szoku, że tak łatwo poszło, więc dopiero w aucie przypominam sobie, że przecież miałem zapytać się tej dziewczyny, co stało się ze staruszką. Bonnie mówiła przecież, że w albumie są zawarci jedynie żyjący krewni rodu Bennetów. Wkładam rękę do kieszeni i wyjmuje z niej kamień księżycowy, papierek po gumie do żucia, i jakiś zwitek papieru. Przyglądam się dokładniej kamieniowi. Jest czarny i połyskliwy, ale nie tak, jak węgiel. Jest majestatyczny, królewski. Jakoś mam wrażenie, że dziewczyna w sklepie mnie nie oszukała. Wyrzucam papierek po gumie, a mój wzrok pada na wcześniej znaleziony zwitek papieru. Zauważam, że jest pokryty tym dziwnym czarnym pyłem, który teraz znajduje się również na moich palcach, bo trzymałem kamień. Rozwijam ją i widzę... zapisany na niej numer telefonu, imię oraz nazwisko. Sam Greenfield. To musi być numer tej dziewczyny ze sklepu. Odjeżdżam spod sklepu z nieomylnym uśmiechem pod nosem.

Pamiętniki Wampirów: Zawsze będę walczyćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz