7. Święta agonią dla samotnych

158 16 10
                                    

~ artengo

Zapraszam na kolejną część. Swoją drogą, ciekawa jestem kto czyta? :)

– Lepiej ich posłuchaj.

– Nie zamierzam – wycharkał ledwo słyszalnym głosem, bo gardło bolało przy choćby najcichszym szepcie – bawić się w ich grę, Simonie.

– Musisz. Inaczej cię zabiją.

– A myślisz, że co teraz z nami wyprawiają? Też zabijają, ale powoli.

Milczeli dłuższy czas. Nie wiedzieli, ile dokładnie minęło, ponieważ żaden z siedzących w klatce mężczyzn nie posiadał zegarka. Właściwie poza wyświechtaną koszulką, podartymi dresami i chipem wczepionym pod skórę w zgięciu łokcia nie posiadali niczego.

– Żałujesz?

– Nie. I gdybym miał okazję rozszarpania kolejnych twarzy, z przyjemnością bym to powtórzył.


*


Ostatnie miesiące obfitowały w wiele ważnych wydarzeń w życiu Lissie.

Najpierw otrzymała propozycję napisania magicznego doktoratu – i to aż na amerykańskim uniwersytecie, gdzie wdała się w romans z profesorem prowadzącym fakultet. Potem atak na Lily kazał wrócić do Wielkiej Brytanii. Myślała, że chwilowy pobyt w kraju niczego nie zmieni, lecz granicę USA ponownie przekraczała z ciężkim sercem. Nawet Richard, zwykle niezauważający zmian emocjonalnych, domyślił się, że Lissie zmaga się z problemem. I to nie byle jakim, bo sercowym.

Całym ciałem tęskniła za Remusem.

Niemal zapomniała, jak słodkie było to uczucie.

Będąc w domu, rozmawiając z przyjaciółmi czy przechadzając się wzdłuż Pokątnej, jej głowę zalewały obrazy pełne wspomnień. Najczęściej powtarzającym się była szeroko uśmiechnięta twarz Lupina, który z błyskiem w oczach coś pokazywał.

Pewnego wieczoru, gdy wreszcie miała wolną chwilę, którą postanowiła spędzić z książką i lampką wina, nie wytrzymała. Rozbeczała się jak dziecko. Żałowała decyzji podjętej pod wpływem strachu: mogła się przespać z problemem, zwierzyć Remusowi, prosić o czas, o cokolwiek, byle nie od razu zrywać i uciekać. Zachowała się jak cholerny tchórz, którymi od zawsze gardziła. Wiedziała też, że chcąc odzyskać Remusa, musiała się mocno wysilić. Listy pisane parę razy w miesiącu to zaledwie wierzchołek lodowej góry. Wielokrotnie zastanawiała się, co zrobić, by Remus zgodził się na rozmowę, by przez ułamek sekundy go zobaczyć.

Wreszcie wymyśliła.

Jaka opcja byłaby lepsza niż bezpośrednia konfrontacja? Zaraz po powrocie do domu na święta zamierzała teleportować się wprost do państwa Lupinów i choćby Remus kazał jej stać przed drzwiami w mrozie – nie podda się. Będzie marznąć, dygotać i zapewne nabawi się okropnego choróbska, ale i tak nie da za wygraną.

Według mniemania Lissie święta nadeszły zbyt szybko. Nie zdążyła przygotować się do rozmowy; chciała przerobić wszystkie możliwe scenariusze. Czyżby znowu tchórzyła? Myśl ta mimowolnie zakotwiczyła w głowie, spinając mięśnie i przyspieszając bicie serca ze stresu.

– Sprawdziłaś temperaturę, Liss? Lissie. Halo?

Joseph Roshid od minuty próbował zwrócić uwagę córki. Lissie siedziała pochylona na krześle przy kuchennym stole, w zamyśleniu krojąc marchewkę w kostkę.

– Myślę, że marchewka ma już dosyć. Lissie, na brodę Merlina! – wykrzyknął.

Podszedł do dziewczyny, zabrał tackę i ze złości zmrużył oczy. Do Lissie dopiero teraz dotarła rzeczywistość.

Fortuna sprzyja śmiałym || HP, Huncwoci ✏Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz