25| Punkt pośredni

784 97 229
                                    

Bóg nie zsyła na ludzi ani kar, ani nagród.

Epikur

POD samiuteńki koniec stycznia czekały mnie egzaminy, a teraz, pierwszego lutego, który jest sobotą, czeka na mnie już chyba tylko całkowite odmrożenie palców i dawka taniej kofeiny z automatu spod przystanku autobusowego.

Ten dzień w ogóle nie jest dobry, a co za tym idzie, mój humor także ma się nie najlepiej. Jeszcze zanim za oknem zrobiło się jasno, obudził mnie dzwoniący kilka razy pod rząd telefon. Mój brat-idiota (szukam jakiegoś ciekawego zrostu na to, jednak nic mi do głowy nie przychodzi) chyba nie ma najmniejszego pojęcia o terminie "strefa czasowa" co szczerze mówiąc niezbyt mnie dziwi, bo w wieku dziesięciu lat wciąż wykłócał się z kasjerką o to, że złotówka ma sześćdziesiąt groszy, a minuta ma sto sekund.

Niewyspany, biegłem jeszcze odnieść zaległy esej do Bonapartego tylko po to, aby się w połowie drogi zorientować, że przecież jest weekend, więc i tak go nie złapię. Gdy wróciłem do akademika, wszedłem na Szepty, aby wylać komuś swoje żale. Zauważyłem jednak, że nie jest aktywny nikt poza Elizą i ku mojemu zdziwieniu...Juliuszem. Rozradowany zacząłem do niego pisać i pytać o zdrowie, które przecież się poprawiało, jednakże otrzymywałem wyłącznie wymijające odpowiedzi. Betsey była i jest cicha, co nieco mnie niepokoi. Wspominała o natłoku nauki; fakt, że odzywa się mniej niż zazwyczaj, pozostaje niezmienny.

To nie ostatni punkt na liście powodów, dla których pierwszy lutego nadaje się do wyrzucenia na śmietnik. Około siedemnastej zorientowałem się, że jedynym co dziś jadłem była znaleziona w kieszeni kurtki połowa batonika. Potem uderzyła we mnie myśl, że może przydałoby się wreszcie zagrać na nosie studenckiej rutynie, aby ustalić sobie jakąś stabilniejszą dietę, która będzie składać się z czegoś więcej niż kanapek z serem i kawie. Znaczy, bądźmy szczerzy, pewnie po kilku dniach i tak odpuszczę jakiekolwiek starania, nie znaczy to jednak, że nie mogę sprawiać jakichś pozorów.

Już było naprawdę dobrze, już stałem przy kasie, kiedy nagle okazało się, że nie wziąłem ze sobą karty. Z gotówki zostały mi może dwa, góra trzy dolary, więc w sumie niewiele mogłem kupić, zważając na to, że miałem jeszcze przecież kupić bilet na autobus. Niepocieszony wyszedłem ze sklepu i pozwoliłem temu dniu zakończyć się tak samo paskudnie, jak się zaczął, a teraz obserwuję, jak niezbyt dobrej jakości latte leje się smętnym ciurkiem z czarnego automatu, ośnieżonego i tak samo smutnego jak wszystko w tej okolicy.

— Raz na wozie, raz pod wozem... — mamroczę, zabierając ostrożnie papierowy kubek spod podajnika. — Po cholerę ja mówię do siebie na głos? — prycham, kręcąc przy tym głową. Zadanie tego pytania było zupełnie zbędne, dodając jeszcze więcej bezsensu do samego stwierdzenia.

Popijając kawę, która jest tak samo niedobra jak cały pierwszy lutego, zmierzam z przystanku w stronę akademika. Jest prawie zupełnie ciemno, uroki zimy. Dużo przyjemniej wracało mi się tą drogą z Adamem rozmawiając o różowych długopisach, ale cóż nie można zawsze mieć wszystkiego. Czasem każdy musi potknąć się o śliski od lodu krawężnik i wylać na siebie trochę gorącego napoju, prawda? Ależ oczywiście, że tak. Świat jest przecież taki sprawiedliwy, w końcu idealna równowaga polega na rzucaniu w jednych najgorszym szambem, a w drugich zimnym drinkiem z palemką.

Ha.

Wzdrygam się nieco, gdy do moich uszu dobiega dźwięk łamiącego się pod czyimiś butami zamarzniętej kałuży; sam w sobie dźwięk jest bardzo przyjemny i satysfakcjonujący, jednak świadomość o bliskości jakiejś osoby w takiej ciemnicy, w której ledwo co mogę odróżnić kształty przedmiotów. Jak widać profesjonalne oświetlenie miejskie dalej daje popis.

Szepty Naszych Dusz ♧ modern au [zawieszone]Kde žijí příběhy. Začni objevovat