Rozdział XXV- Z powiewem zefiru

48 6 69
                                    



Gniady koń pędził żwawo przez trawiastą równinę, którą z rzadka porastały pojedyncze drzewa i krzewy. Galopował w stronę drogi powiatowej, prowadzącej do rodzinnej wioski jeźdźca. Umocowany na siodle młodzieniec pewnie trzymał lejce, a zawieszonej u pasa sakiewce chował miecz, uzbierane pieniądze, kilka drobiazgów z podróży i prezent od matki, który zawsze i wszędzie trzymał przy sobie. Wiatr rozwiewał mu czarne kosmyki, raz po raz zdmuchiwane z czoła przez powiew zefiru. Poranne słońce złociło swymi promieniami czarno-czerwony płaszcz nastolatka, targany przez siłę wiatru niczym łopocząca flaga szarżującej na wroga armii.

-Dalej, Mgiełko, przed siebie, dalej!- ponaglał swą urodziwą i wyraźnie zahartowaną w długich podróżach klacz.

Chłopak zatrzymał rączego wierzchowca dopiero wtedy, gdy dotarł do drogi. Z lekkim niepokojem spostrzegł, iż została ona obstawiona przez dość dobrze uzbrojone straże.

-Stać! Skąd to i dokąd się jedzie?- zapytał się surowym tonem strażnik z krótką bródką.

-Jadę do mojej rodzinnej wioski, a wracam ze stolicy. Proszę, mam tabliczkę.

Młody człowiek pokazał zawieszoną na sznurku okalającym szyję drewnianą tabliczkę z napisem „Akademia Mistrza Gu Sāhā".

-Czyżby od tego mistrza Gu?- zdziwił się wojownik.

-Dokładnie od tego, bohatera wojny z ordami, Obrońcy Narodu.- potwierdził młodzian. -Czy teraz, łaskawy panie, ... czy teraz wreszcie będę mógł przejechać?- zapytał z rosnącą w głosie niecierpliwością. -Tak właściwie, to skąd takie wzmożone środki ostrożności?

-Są konieczne, gdyż w okolicy ostatnio nie jest bezpiecznie.- wyjaśnił mężczyzna.

-Jak to, jakieś napady?

-I to nie byle jakie. Atak na klasztor i porwanie strażników. A teraz jedź młodzieńcze, nie zabieramy ci czasu. Proszę pozdrowić Wielkiego Gu, to wspaniały strateg, służyłem mu na północnym froncie!- poprosił żołnierz. Chłopak lekko skinął głową i popędził dalej.

-Ne! Ya-ne! Naprzód, Mgiełko!

Klacz przez pociągnięcie lejców zwolniła po raz kolejny, gdy z wraz z właścicielem znaleźli się na terenie Jamók. Jeździec podążył w stronę zacienionego przez rozłożyste gałęzie magnolii i wierzb zakątka na skraju wsi. Przywiązawszy konia do drzewa, uklęknął przed dwoma kamiennymi pomnikami w kształcie kolumn, a następnie szacunkiem położył przy nich owoce i miód, składając przy tym ręce do modlitwy.

-Matko, ojcze... wróciłem. Nie musicie się martwić o Waszego syna. – wypowiadał z nabożnością słowa pozdrowienia. -Idę drogą przeze mnie wybraną, by nie przynieść zmazy naszej rodzinie i zasłużyć na wasze niebiańskie błogosławieństwo. Z wdzięcznością staram się w każdej chwili spłacić dług, jaki mam wobec Was. – chłopak padł na czoło, a następnie wstał, otrzepując kurz z szaty. Popatrzył raz jeszcze w kierunku pomników, delikatnie się uśmiechając, a następnie ruszył z Mgiełką w dalszą drogę.

-Zabrać ich tam, gdzie mieli odbyć karę, niech szczeniaki poznają dyscyplinę!- argumentował jeden ze strażników.

-Według mnie powinni zostać na miejscu. Dostali już nauczkę od ludzi drania Iriego.- przekonywał wąsaty strażnik Miwyai.

-Wykluczone.

-Słuchajcie Miwyaia, dobrze mówi!

-Nieprawda!

Salę narad w bazie strażników wypełniły wzajemne przekrzykiwania, które mógł uspokoić dopiero sam Pułkownik Nu.

-Na bogów, ciszej, natychmiast się uspokoić!- wrzasnął lekko zirytowany. -Odbywamy tę naradę, bo chciałem zasięgnąć waszej opinii, ale jeśli to ma tak wyglądać, wolę nawet w waszą stronę nie patrzeć. Jak małe dzieci...- westchnął dowódca, gładząc się po siwej brodzie.

Miecz i KwiatOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz