1 „Czy czas leczy rany?"

1.6K 34 51
                                    

Jeszcze nigdy nie czekałam na żaden dzień jak na ten. Dzisiaj leciałam do mojej ojczyzny. Co prawda już sama. Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Żałoba jest? Taaa. Ale odziedziczyłam ich biznes. Chociaż nie jest to coś wspaniałego. Wieczna praca. Ale skoro wracam do Pensylwanii, będzie pewnie jeszcze większa praca. Tam dużo więcej osób prowadziło interes z moimi rodzicami. Wtedy może było im łatwiej, w końcu była ich dwójka. Ale ja nadal jestem samotna. Włosi chyba nie są dla mnie. Ale tutaj na pewno będzie inaczej. A co dopiero, będzie mi się ze wszystkimi lepiej rozmawiać. Po włosku umiem, ale po angielsku umiem jeszcze lepiej. W końcu przecież tutaj mieszkałam od urodzenia. Ciekawe czy spotkam moich starych przyjaciół. Ale był jeden przyjaciel, którego najbardziej zależy mi spotkać. Vincent. Vincent Monet. Zawsze się z nim trzymałam, aż potem tak brutalnie nas od siebie oddalono. Gdy wpisywałam w google jego nazwisko, wyświetlała mi się śmierć jego taty. Gdy pierwszy raz to zobaczyłam, myślałam że się popłaczę. Pan Monet był dla mnie zawsze bardzo miły. Ludzie mówią, że czas leczy rany. Czy czas leczy rany? Nie. Gdyby tak było, zapomniałabym o Vincencie. Wzięłam moje cztery walizki i torebkę, oraz wyszłam z domu. Na lotnisko musiałam iść pieszo. A poleciałam prywatnym samolotem. Auta nie miałam, postanowiłam, że kupię je sobie w Pensylwanii. Po drodze zauważyłam, że będę mieć jeszcze dużo czasu, bo wyszłam trochę za wcześnie. Więc kupiłam sobie gofry, i dopiero potem poszłam na lotnisko. Wszystkie walizki ode mnie wzięli. W trakcie lotu nie robiłam nawet zdjęć. Mam tyle kasy, że mogę sobie codziennie latać takim samolotem. Zostały jeszcze trzy godziny lotu. Więc w tym czasie oglądałam sobie bookstagrama. Był tam jeden profil, który miał moim zdaniem najlepsze recenzje. Potem wyciągnęłam jakąś książkę, której jeszcze nie czytałam. Gdy już ją skończyłam, poszłam do klasy z przekąskami. Wzięłam spaghetti i colę. I w sumie tyle mi starczyło. Na koniec wzięłam koktajl śmietankowy, aż okazało się że właśnie wtedy doleciałam. Hm, przynajmniej będę miała "picie na wynos". Pracownik samolotu wziął moje walizki, a gdy wyszłam z samolotu podał mi je. Dalej musiałam poradzić sobie sama. Wygląda na to, że powracam do mojego dawnego życia. Od razu się tu odnalazłam. Znam te drogi doskonale. Na razie muszę wynająć jakiś hotel. Po półgodzinie spacerowania i szukania jakiegoś hotelu, wreszcie jakiś znalazłam. I myślę że wcale nie był taki przeciętny. Miał aż 5 gwiazdek. Bez zastanowienia wbiegłam do niego, nie zwracając nawet uwagi jak ciężko biec z tymi walizkami. Gdy zauważyłam już schodki do wejścia, odetchnęłam z ulgą, i na spokojnie weszłam. Podeszłam i zameldowałam się na 5 dni. Gdy recepcjonistka wszystko mi wytłumaczyła, dała mi klucz do mojego pokoju oraz inni pracownicy wzięli moje walizki. Gdy już weszłam do mojego pokoju, faceci położyli moje walizki na dywanie, wyszli, oraz zamknęli za sobą drzwi. Wreszcie spokój. Poczułam się jakby wszystkie obowiązki mnie zostawiły. Ale miałam jeszcze jeden cel do zrealizowania, skoro już tu jestem.

Znaleźć Vincenta.

Choć nie wiem czy mi się to uda. On może być dosłownie wszędzie. I nawet jeśli, nie wiem czy go rozpoznam. Przez te 20 lat może przefarbował sobie włosy, stał się bezdomny? Teraz nie wiem o nim niczego. Nawet nie zauważyłam, gdy łza sama spłynęła po moim policzku. A potem było ich jeszcze więcej.

Chcę do Vincenta.

Postarałam się o tym choć na chwilę zapomnieć, robiąc sobie warkocza, a potem zadzwoniłam do mojej przyjaciółki Ellie z Włoch. Nie odbiera. Nie będę dzwonić dwa razy, może robi coś ważnego. Postanowiłam się w tym czasie rozpakować. Postawiłam książki na półkę, włożyłam ubrania do szafy, rozłożyłam wszystkie kosmetyki w łazience, i tak dalej. Potem położyłam się w łóżku i zasnęłam.

-Wiesz co, urodził mi się brat.

-Naprawdę?

-Tak. Ma na imię William. Może niedługo będziesz mogła go zobaczyć.

Goodbye To Happiness [Vincent Monet]Donde viven las historias. Descúbrelo ahora