Różowy placek i palące kopyto

14 2 8
                                    

W nocy mam o czym myśleć. Co ja powiem, gdy wrócą rodzice? Że cały ten czas spędziłem w łóżku okutany w kołdrę ze strachu? Że nie wiem, jak wygląda świat, bo przez rurę odkurzacza nic nie widać? Że zawiodłem dzieci, bo się bałem krowy? O, nie. Dość terroru cykora i jego pokroju pomagierów jak rura i i inne ciemności. Wstępuje nagle we mnie odmiana i na jej fali wyskakuję najpierw z łóżka, a potem przez okno na ulicę. Rozkładam ręce, zadzieram twarz prosto w niebo i wrzeszczę ciemnej nocy prosto w nos. Radość, jakiej jeszcze nie znałem, wypełnia mi serce. Wrzeszczę i wrzeszczę, aż gębę zamyka mi jakaś breja wylana z drugiego piętra, którą ktoś mnie ucisza. Muszę przyznać, że skutecznie.

Nazajutrz, o dziwo, mocne postanowienie zmiany życia trwa. Rano sprawdzam rower, odszukuję kamerę. Sadzam duszę na ramię i pedałuję. Po drodze obmyślam możliwe scenariusze zdarzeń. Układam w głowie pytania i analizuję możliwe odpowiedzi. Najważniejsze to być przygotowanym na każdą ewentualność.

Podziwiam krajobrazy, poznaję okolicę. Jeszcze nie przyznaję tego oficjalnie, ale dociera do mnie, ile straciłem zamykając się we własnym więzieniu strachu i nieśmiałości. Zaczynam nucić ulubioną piosenkę ojca:

Jeśli gnębią Cię demony nocy
I kiedy w domu nie chcesz zostać sam
Jeśli zostałeś całkiem bez przyjaciół
Na to od Pana jedną radę masz

Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae

Mama powtarzała, że moje imię to efekt fascynacji ojca tą piosenką. Wykonywał ją zespół Gedeon Jerubbaal. Podobno moje dredy to też robota tego zespołu.

Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Śpiewaj, śpiewaj i tańcz
Do the reggae, reggae rób
Do the reggae

Od miejscowych dowiaduję się, że jestem już niedaleko celu. Mój rower w kwiaty trochę ich bawi. Staram się to zignorować i jadę dalej. Za sporym pagórkiem dostrzegam krowę. Biorę głęboki oddech, przełykam ślinę i włączam kamerę.

Krowa przy kamerze zamienia się od razu w gwiazdę. Zaskakuje mnie natychmiast. Liże moją twarz. Z moich ust kapie jej ślina. Dyskretnie się wycieram. Brakuje mi chusteczek. Krowa trzepocze długimi umalowanymi rzęsami i gapi się w obiektyw. Nie jestem pierwszym dziennikarzem robiącym z nią wywiad. Inni byli tu już przede mną. Całe szczęście. Krowa jest przyzwyczajona do pytań i chętnie odpowiada na moje. Wspomina, jak to będąc małym cielęciem marzyła, aby zostać krową. i jej marzenie się spełniło. Nie chce jednak zdradzić tajemnicy różowego mleka. Jest dumna, że to pierwszy taki wypadek i to właśnie ona jest tą niezwykłą krową dającą tak niezwykłe mleko. Dużo mówi o diecie. Opowiada historie rodzinne. Jej ojciec podobno przywędrował z dalekiego kraju w poszukiwaniu tej jednej, jedynej krowy życia i zakochał się bez pamięci w oczach jej mamy. Babcia jednak twierdzi, że zabłądził i wychudzonego, słaniającego się na nogach, przygarnęły go z mamą z litości. Słucham jej wywodów i decyduje, że czas zadać ostatnie pytanie.

- Skoro dajesz różowe mleko, to czy produkujesz też różowe placki?

Kopniak jest tak samo zaskakujący, jak celny. Przelatuję kilka metrów. Przez rozdarte spodnie wdziera się wiatr. Rozpaczliwie usiłuję zasłonić bladość pośladków. Krowa śmieje się i twierdzi, że wyglądam jak pawian. Dopadam roweru i bez pożegnania gnam na oślep do domu. Paląca pieczęć kopyta nie pozwala mi korzystać z siodełka. Po drodze dogania mnie autobus szkolny. Przez dłuższy czas jedzie równo ze mną. Widzę za szybami śmiejące się twarze a w wielu rękach filmujące mnie telefony. Tego już za wiele. Zamykam oczy i próbuję zniknąć. Nie działa.

W domu usiłuję ocenić zyski i straty. Najważniejsze mam. Wywiad przeprowadzony i zarejestrowany. Kopyto na pośladku robi się fioletowe. Swobodnie usiądę może za miesiąc. Spodnie da się zszyć.

Pomimo cielesnych obrażeń i cierpiącej dumy, udaję się rano do lokalnej telewizji. Obiecałem ten materiał dzieciom i słowa muszę dotrzymać. Wziąłem sobie do serca misję reporterską i postanowiłem nie schodzić z raz obranej drogi. Niech się dzieje co chce. Gdy spotkam rodziców, muszę mieć się czym pochwalić.

Ku mojemu zdumieniu relacja zostaje przyjęta. Wieczorem zasiadam przed telewizorem i gryzę z napięcia końcówki dredów. Mój materiał skończył się, zanim przełknąłem kłębek włosów, które wygryzłem z dredów z takim mozołem. Za to gwoździem programu był pawian na rowerze w kwiaty. Wyemitowano chyba wszystkie filmy, jakie dzieci miały w telefonach.

Padam na twarz i wyobrażam sobie spotkanie z rodzicami: „Co tam u ciebie, Gedeon? A, takie tam... właśnie zostałem pawianem roku na rowerze w kwiaty. Trawa w zębach, wiatr w majciochach. A co u was?"

Budzę się następnego dnia w południe. Nos mam w trampku. Nic dziwnego, że tak długo spałem. Nie robię śniadania, nie parzę herbaty. Rozmyślam. Jestem pełen wątpliwości. Czy dobrą drogę obrałem? Czy ja w ogóle dam radę, aby nią iść? Ja? Taki fajtłapa i nieudacznik? Przeczołguję się na kanapę i włączam laptopa. Prąd z przetartego kabla kopie mnie jeszcze bardziej niż krowa. Osuwam się na podłogę i wącham dymiące palce. Takim smrodem mógłbym zawstydzić nawet skunksa.


Fragment utworu „Śpiewaj i tańcz" zespołu Gedeon Jerubbaal, autor tekstu Krzysztof „Symeon Ruta" Ruciński


Gedeon w Las MałpasWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu