Gorące rury i góra wody

14 2 9
                                    

Do portu jadę na pace furgonetki. Kierownik nie pozwala mi wsiąść do szoferki, bo moje ubranie jest jeszcze mokre. Znowu latam. Tym razem na wybojach. Na każdym z nich dostaje kopniaka, jakby pod podłogą ukrywała się krowa. Raptem wszystko ustaje. Podnoszę głowę i widzę kilka stalowych kolosów. Statki są większe niż dinozaury. Idę z kierownikiem wzdłuż nabrzeża. Między statkotworami widzę wodę aż po horyzont. Szczęka mi opada, ślina ścieka kącikiem ust. A więc tak wygląda morze. Aż się zachłystuję. Zastanawiam się, ile musiałoby przyjść dinozaurów, by tę kałużę-mutanta wypić. Potężne uderzenie w plecy sprowadza mnie do rzeczywistości. Tak subtelnie wita się ze mną jeden z wilków morskich poznanych w pociągu. Pyta, dlaczego zniknąłem. Z przejęciem opowiadam przygodę w rzece. Wilk pokłada się ze śmiechu i jakby nigdy nic stwierdza, że z tym wyskakiwaniem, to był oczywiście żart. Ale moja odwaga podoba mu się i proponuje za pomoc przy niektórych pracach, darmową wyprawę do Afryki. Z radością przystaję na te warunki. Żegnam się z kierownikiem budowy tamy i już po paru minutach jestem na pokładzie jednego ze statkotworów.

Wilki morskie umieszczają mnie pod pokładem. Pomieszczenie jest ciemne i wypełnione jakimiś rurami. Rury są gorące. Przekonuję się o tym, gdy siadam na jednej z nich. Teraz boję się usiąść nawet na wskazanej koi. Zresztą, po kopniakach na wybojach nie za bardzo mogę. Jedyna żarówka jest brudna i ledwie świeci. Wisi zbyt wysoko, by ją wykręcić i wyczyścić. Żadnych okien, żadnych widoków na ocean, o którym tak barwnie snuły opowieści wilki. Cóż, nie będę narzekał. Koniec końców płynę za darmo.

Rejs. Dzień pierwszy.

Wilki uprzedzały, że w pierwszy dzień nie powinienem wychodzić na pokład i nie dostanę nic do jedzenia. Przyjmuję do wiadomości i leżę pokornie na koi. Czekam na rozwój wydarzeń. Po trzech godzinach od momentu jak zaczęła się kołysać żarówka, a od niej cały statek, zaczynam rozumieć, dlaczego rozpoczynam podróż na czczo. Pierwsze skurcze żołądka jakoś przetrzymuję, ale następne rzucają mną po kolei na wszystkie rury. Po dalszych dwóch godzinach rozpoznaję je wszystkie po temperaturach. Nie wiem co gorsze: wyginanie się w pałąk przy opróżnianiu pustego żołądka czy kolejne oparzenia? Wieczorem już mi jest wszystko jedno.

Rejs. Dzień drugi.

Buja coraz silniej. Zajrzał do mnie wilk z obiadem. Widząc moją reakcję na jedzenie, zabrał talerz i wyszedł. Obiecał odwiedziny następnego dnia. Próbuję wyczuć rytm i bujać się tak samo, jak statek. Nic z tego nie wychodzi. Pozostaje mi tylko liczyć kolejne siniaki. Poznaję swoje ciało jak nigdy dotąd. Według moich obliczeń mam już więcej siniaków niż kości.

Rejs. Dzień trzeci.

Rano wilk tylko uchylił drzwi, zerknął na mnie i natychmiast je zamknął. Bujanie nie ustępuje. Od rana obserwuję niezwykłe zjawisko. Wędrujące dredy. W miarę jak rosną kolejne guzy, moje dredy przemieszczają się. Mnie więcej co godzinę zamieniają się miejscami. Największego guza mam na czole. Jest tak duży, że widzę go bez lustra. Mogę na nim suszyć gatki. Postanawiam dotknąć nim czegoś zimnego. Jedyną zimną częścią są tutaj metalowe schody prowadzące na pokład. Postanawiam z nich skorzystać, ale tracę równowagę i rzuca mną właśnie na upragnione schody. Teraz mogę na guzie suszyć nawet plecak.

Rejs. Dzień czwarty.

Bujać przestało, ale tylko statkiem. Wilk zostawia talerz z jedzeniem i życzy smacznego. Gdy wychodzi, twardo walczę, by choć raz trafić widelcem do ust. Po godzinie moja gęba wygląda, jakbym upadł na jeża. Poddaje się. Upadam wycieńczony na podłogę. Szczęśliwie moja twarz ląduje w talerzu. Jestem uratowany. Zlizuje tyle jedzenia, na ile pozwala mi mój język. Szkoda, że nie jest tak długi, jak u kameleona. Z liściem sałaty na oku zasypiam jak dziecko.

Gedeon w Las MałpasWhere stories live. Discover now