3.

32 6 0
                                    

- Przepraszam, ale co to ma być?! - głos Charlotty pruł wilgotne powietrze.

- Jak to co? - zdziwił się Robert. - Sama widzisz, że to prom.

- To ma być nasza przeprawa?! Przecież to... to jakiś kawał betonu z tratwą na metalowym sznurze!

Opis w zasadzie się zgadzał. Obok budki stojącej na kanciastym betonowym nabrzeżu na wodzie unosiła się szeroka drewniana łódź (nie tratwa) z zamkniętym mechanizmem pośrodku, przez który przechodziła przeciągnięta przez jezioro linka. Po chwili, jak wyszliśmy z auta, ze środka stróżówki wyłonił się brodaty mężczyzna.

- Kogo niesie?

- Książę Robert Minerva - zawołał Robert. - Oraz księżne Keith, oraz Charlotta Triglerlev.

- A to wy... - wymruczał rozmówca wuja.

Z każdą sekundą wydawał mi się jeszcze starszy a jego broda jeszcze bardziej siwa. Gdy spoglądał w naszym kierunku, zdawał się jakby nie do końca odnajdywać punkt, w którym staliśmy.

- Zatem witajcie. To zaszczyt poznać kolejnego członka rodziny królewskiej Robercie.

Inni też przybyli na wyspę z tego miejsca? - Robert uśmiechnął się. Chyba coraz bardziej się spoufalali.

- Tak z tego, co zliczył mój stary umysł, tylko was brakuje.

- A zatem do roboty - odparł Robert jednocześnie zwracając się w stronę mnie i Charlotty.

Stróż podszedł do naszej trójki, wyciągając gdzieś ze środka budki wiklinowy kosz. Był ślepy. Charlotta aż odskoczyła ze strachu.

- Muszą panie oddać całą elektronikę - wycharczał.

- Co?! - Dziewczyna zacisneła palce w pięści. - Wuju! Przecież mój telefon jest wart więcej niż ta cała jego buda!

- Wybaczy pani, ale Kodeks zabrania wwożenia na wyspę jakichkolwiek urządzeń elektrycznych, broni, środków chemicznych i...

- I ogólnie całej technologii młodszej niż pięćdziesięcioletnia - dokończyłam.

Trochę poczytałam o miejscu, do którego zmierzaliśmy. Co nie zmieniało faktu, że czułam się przerażona.

- Tak, jest panienko Triglev. Bardzo dobrze, bardzo dobrze...

Starzec dziwnie zareagował na mój głos. W każdym razie wyraźnie cieszył się że znałam reguły.

Dając przykład mi i kuzynce Robert zdjął wiszącą dotychczas przy pasku kaburę z pistoletem i jakby była ogryzkiem od jabłka, rzucił ją do kosza. Po tym, jak zrobił to samo z zegarkiem elektronicznym i telefonem podszedł do limuzyny, otwierając jej bagażnik. Wyjął ze środka mieniącą się w słońcu srebrzystą pochwę z wystającą rękojeścią. Dobywając jej, obnażył na naszych oczach szeroki pałasz. Uwolnione ostrze nawet nie starało się sprawiać wrażenia tępego. Uderzając takim, chyba bez problemu dało się rozpłatać człowieka. Podczas gdy Robert wykonał kilka paradnych wymachów, Charlotta schowała się przerażona za moimi plecami.

- Jeśli dobrze pamiętam, z taką bronią na balu nie ma problemu.

- Najmniejszego, panie - odpowiedział stróż, gdy Robert przypinał sobie schowaną broń do pasa na miejsce pistoletu. - Pani Keith, pani Charlotto... - wyciągnął w naszym kierunku kosz.

NastępcyWhere stories live. Discover now