5.

27 6 0
                                    

Rindlin jest na tyle dużym jeziorem, że gdy opuszczaliśmy przystań, w zasadzie żadne z nas nie potrafiło dostrzec, dokąd zmierzamy. Wilgotne powietrze uformowało mgłę zasłaniającą całą przestrzeń położoną we większej odległości od łódki. Nawet coraz bardziej pomniejszające się wybrzeże z niezauważalną już budką i gęstym lasem przypominającym atrakcję modelarską z zapałek i zielonej waty wreszcie rozpłynęło się we wszechogarniającej bieli.

Siedziałam przy brzegu łodzi, milcząco wsłuchując się w odgłosy ptaków dochodzące z oddali. Tylko one i lina ciągnąca się przed i za nami jakby w nieskończoność dawały szansę wierzyć, że istnieje jeszcze jakiś inny świat za ścianą mgły. A może istniały dwa światy? Jeden, z którego przybywaliśmy i drugi, do którego zmierzaliśmy.

Nie słyszałam wiele o Wyspie jednak z tego, co mi opowiadano, pozostawała ona w zupełności odizolowana od reszty świata. Kto się tam znalazł, nie mógł tak po prostu skontaktować się albo wrócić do pozostawionych przez siebie spraw. Na Wyspie stare relacje społeczne nie miały już takiego znaczenia, a to, co się na niej działo, musiało tam także pozostać. Już na zawsze. To, że zabrano nam telefony, potwierdzało tę opowieść.

- Patrzcie, widzę coś po drugiej stronie! - Charlotta wskazała dłonią kierunek, w którym zmierzaliśmy. - To musi jakiś ląd. Czy zbliżamy się na miejsce, dziadku?

Chociaż zauważył, że nazwała go dziadkiem, stróż bez żadnej urazy odpowiedział:

- Tak, lina kończy swój bieg na brzegu, który właśnie pani widzi.

- Robercie, słyszałeś?! Już jesteśmy. Wytrzymałam całą podróż tą przeklętą barką i nareszcie będę mogła zobaczyć bal! Nareszcie, nareszcie, nareszcie...

Robert zrobił nad oczami daszek z palców, wpatrując się w mgłę.

- Faktycznie coś widzę. Ruiny twierdzy są nawet większe, niż sądziłem.

Wkrótce także ja zrozumiałam, o co mu chodziło. Olbrzymi czarny kształt na początek w przerażający sposób uwidocznił się na tle bieli, następnie zaczął rozrywać ją od wnętrza, przestając być już tylko ciemnym niezdefiniowanym cieniem, a stając się realną zapierającą dech w piersiach konstrukcją. Dopełniło się. Dotarliśmy do wybrzeża całkowicie nowego świata.

Twierdzy zajmującej centralną część stopniowo powstającego z wody lądu w żaden sposób nie dało nazwać się ruiną. Wielka konstrukcja musiała zostać wzniesiona dobre kilka wieków temu. Jak głosiła legenda, kiedyś przebywał na niej dwór królewski, jednak w żaden sposób nie przypominała pałacu. Był to zamek rodem z najciemniejszych wieków ludzkości z olbrzymimi murami, strzelistymi basztami, blankami oraz wąskimi oknami znajdującymi się jedynie w górnych kondygnacjach budowli. Jednakże pozostawał praktycznie nienaruszony zębem czasu. Czy to z powodu położenia, czy niedostrzegalnej ochrony ominęły go chciwe łapska złodziejów i brutalne ataki pogody. Nigdy nie widziałam żadnej konstrukcji, która zachowałaby się do czasów współczesnych w takim dobrym stanie.

Zachwyt całej naszej trójki tylko rósł w miarę jak linka sprowadzała łódź coraz bliżej wyspy. Coraz lepiej dostrzegliśmy rozmach, z którym wybudowano przynajmniej pozornie tak prymitywną budowę.

Wreszcie z mgły wyłonił się także o n. Wysoki mężczyzna w czarnym płaszczu jakby zrodzony przez ciemne zamczysko, jakby stanowiący jego posłańca. A może władcę? Jednego z tych mrocznych władców z legend sprawujących swoje rządy twardą ręką i nieznających w swoich sercach uczucia miłości. Twarde rysy twarzy przysłaniała z jednej strony grzywa długich czarnych włosów. Już z daleka dało się poznać jego ciemne jak noc oczy, odkąd się pojawił niezmiennie wpatrzone w łódź, wpatrzone w nas. Ostatnim co dostrzegłam, zanim spuściłam spojrzenie, był rapier w grafitowym futerale wiszący u jego boku. Zaskakujące, nigdy nie widziałam go z czymś takim. Nigdy nie widziałam go praktycznie z żadną bronią.

- Francis! Francis! - rozwrzeszczana się przy moim uchu Charlotta. - Jesteś kuzynie! Jak dobrze spotkać kogoś znajomego po tej paskudnej podróży.

- Chyba nie było tak źle, proszę pani... - rzekł stróż, przybijając łodzią do nabrzeża prawie identycznego z tym, z którego wypłynęli.

- Oczywiście, że nie - roześmiała się w jego stronę Charlotta. - Tylko tak się droczę. Dla Francisa Trigleva mogłaby przejechać nawet dwa kontynenty zamknięta w lodówce!

Mężczyzna zerknął w jej stronę uśmiechając się. Razem z Charlottą zeszłyśmy z łodzi, dając stróżowi i Robertowi miejsce na rozładunek naszych bagaży. Kuzynka od razu przypadła do Francisa rzucając mu się na szyję. Zasypała jego policzki gradem pocałunków, ale ten delikatnie odsunął ją od siebie.

Charlotta wybałuszyła oczy, a następnie spojrzała na mnie. To samo od jakiegoś czasu robił także Francis. Unikałam jego oczu tak długo jak mogłam jednak wreszcie musiałam się do niego zbliżyć. Krok po kroku... To była chyba najdłuższa wędrówka mojego życia. Spuszczając głowę coraz niżej, mój wzrok padł wreszcie na materiał jego płaszcza i zawieszoną u pasa broń. Zauważalnie lżejsza niż wojskowy pałasz Roberta, węższa i z kulistą zabudowaną rękojeścią. Nawet jeśli musiał sięgać po broń, wybierał najbardziej wyrafinowaną, co?

Z zamyślenia wyrwał mnie jego urywany oddech. Czekał. Spięłam się w sobie i uniosłam głowę, aby spojrzeć prosto w otchłań oczu Francisa. Nie był zły nie był też zadowolony - u niego zawsze tak cholernie ciężko rozpoznawało się emocje. Co powiedzieć? Jak zacząć? Tylko jeden sposób przychodził mi do głowy...

- Mężu...

- Żono...

Staliśmy naprzeciwko siebie, wpatrując się w sobie w oczy. Musieliśmy wyglądać wtedy trochę jak bokserzy przed walką. Wreszcie Charlotta obserwując z frustracją to przedziwne widowisko, burknęła:

- No już pocałuj go, bo ja to zrobię.

Wbrew jej słowom to nie ja wykonałam pierwszy ruch. Francis przestąpił jednym krokiem resztę dzielącego nas dystansu, chwycił dłonią mój policzek, przyciągając moją głowę w swoim kierunku i pochylając się. A potem... pocałował mnie... w czoło.

NastępcyWhere stories live. Discover now