8.

24 5 0
                                    

Olbrzymia krata uniosła się z chrzęstem, wsuwając się w przestrzeń za szczytem łuku bramy. Staliśmy w bezruchu praktycznie do momentu aż cała znikła nam z oczu. Chyba podświadomie uznawaliśmy, że tak stary mechanizm w każdej chwili może zawieść i spuścić to kilkutonowe żelastwo na głowę któregoś z nas. Niemożliwe, aby przynajmniej jedno z użytkowanych przez lata ogniw łańcucha nie przerdzewiało, nie uległy pogłębieniu jego naturalne niedoskonałości. Przecież za każdy jego fragment odpowiadał jakiś rzemieślnik. W tamtych czasach nie było mowy o produkcji seryjnej czy precyzyjnej maszynerii budowlanej.

Nic się jednak nie wydarzyło, a my spokojnie przeszliśmy na drugą stronę muru. Nawet nie pomyślałam, że dopiero teraz faktycznie znaleźliśmy się wewnątrz Twierdzy. Od dłuższego czasu otaczały nas wyższe piętra tych wszystkich majestatycznych budowli. Zamek wciągnął nas do swojego wnętrza już wcześniej, dopiero teraz pozwalając stać się z nim jedną całością. Zupełnie jakby mówił: "po tym wszystkim, co zobaczyliście, zasługujecie, by stać się częścią mnie". W istocie z lotu ptaka rzeczywiście tak to wyglądało. Kompleks otoczony pierścieniem murów połknął nas i nie zamierzał wypuścić.

Tym, co w rzeczywistości zauważyłam, gdy wyłoniliśmy się z cienia wewnątrz bramy, był natomiast nieznany mi jeszcze na tej wyspie gwar. Ludzi stojących na szerokim placu, przez który należało przejść, aby dostać się do stołbu, można było policzyć na palcach dwóch rąk, lecz nie wspominając nawet o niesamowitej energiczności zażywających świeżego powietrza, z wnętrza olbrzymiego otwartego wejścia dobiegał rumor szacunkowo odpowiadający temu, jaki wydaje średniej wielkości stadion piłkarski podczas kluczowego dla ligi meczu.

- Cholera jakby odgłosy z całego budynku wylatywały przez otwartą bramę - zasępił się Robert. - Jeśli w środku tak dobrze roznosi się echo, nie ma co myśleć o prywatnych pogawędkach przy winie.

Chyba miał rację. Zastanowiłam się, czy nie wynika to z typowo średniowiecznej konstrukcji stołbu. Inaczej wielkiego kamiennego kloca stanowiącego centralną część Twierdzy. Już niebawem z zamyślenia wyrwało mnie pociągnięcie ze strony Charlotty.

- Idziemy? Nie zamierzam wystawać tutaj na zewnątrz po takiej długiej podróży.

Francis zmaterializował się zaraz koło niej przy moim ramieniu.

- Idziemy. Chyba nie ma co czekać na zaproszenie. Poza tym ci stojący przed zamkiem na pewno już donieśli o naszym, przyjeździe pozostałym.

Wskazał na chichrającą się i wskazującą w naszym kierunku grupkę. Charlotta drgnęła. Wszyscy mieli na sobie wykwintne stroje może nie rodem ze średniowiecza, ale w jakimś stroju klasyczne lub próbujące naśladować archaiczny styl. W tłumie poza klasycznymi smokingami co jakiś czas migały kamizelki w jaskrawych kolorach z wystającymi spod nimi koszulami o poszerzanych rękawach i suknie z jednej strony ciągnące się aż do ziemi z drugiej ściągnięte u góry i odsłaniające ramiona szyje oraz górne części biustów. Jednym słowem, cała ta grupka przypominała coś w rodzaju bardzo bogatych i stylowych (lecz niekoniecznie wykształconych historycznie) arystokratów starających się zainscenizować jakąś średniowieczną rycinę.

Minęliśmy ich bez zawahania, Francis i Robert narzucili pewny krok, którym weszliśmy do środka budowli, trafiając na szeroki hol powykładany dwukolorowymi karmazynowo-białymi kafelkami. Charlotta od razu uniosła głowę, a ja za nią, dostrzegając olbrzymi kryształowy żyrandol wiszący na ciągnącym się niby w nieskończoność łańcuchu. Pomieszczenie było karykaturalnie wręcz wysokie w efekcie tego, iż nie znajdowały się już nad nim żadne wyższe piętra. Schody do takowych musiały wieść gdzieś za ścianami otaczającymi hol (o ile dobrze orientowałam się w budowie średniowiecznych zamków, czyli w zasadzie w ogóle).

- Witajcie, długo na was czekaliśmy!

Do naszej czwórki zbliżył się mężczyzna z cienkim wąsem w niebieskiej kamizelce z wyszytymi na niej liliami - o ile dobrze pamiętałam symbolami Ryndlin. Chociaż go nie znałam, już samo tego typu odzienie świadczyło, że mamy do czynienia z kimś ważnym, przypuszczalnie nawet członkiem pierworodnej dynastii.

- Zaiste, Robert miał pewne opóźnienie - powiedział Francis, wychodząc naprzód i podając mu rękę.

Zerknęłam na Robert bardziej niż zazwyczaj wypinającego swoją pierś do przodu jakby znajdował się na placu apelowym.

- W takim razie nie zajmuję wam więcej czasu - zaśmiał się mężczyzna. - Chciałem tylko powiedzieć, żebyście w poszukiwaniu waszych komnat udali się na górę. Zgodnie z prośbami cztery sypialnie dla czterech osób. Muszę przyznać, że się wam poszczęściło. Z powodu spóźnienia przydzielono wam komnaty na ostatnim piętrze, poza tym, że wchodzi tam się kilka minut to najlepsze miejsca, jako sąsiadów będziecie mieli wielu Arturianów!

- Naprawdę nie wiemy, jak mamy dziękować za ten zaszczyt - Francis w odróżnieniu od Roberta wydawał się czuć zupełnie komfortowo podczas tej rozmowy. Słowa, które wypowiedział, były ewidentnym żartem, który nieznajomy od razu podłapał.

- Ach, Francis, z ciebie to zawsze był żartowniś! - zarechotał. - Niestety dla prostego ludu taki przywilej rozmowy z osobą tak szlachetnej krwi jak moja nie powinien trwać zbyt długo. Nakazuję wam zatem udać się już na górę.

- Wielkie dzięki, książę - odparł Francis, markując ukłon, a następnie odwracając się w naszą stronę. - No już idziemy. Później mi podziękujecie, że nie musieliśmy bawić się tutaj w półgodzinne formalizmy.

NastępcyWhere stories live. Discover now