1.

1K 66 6
                                    

"Tam będzie mu lepiej" - po mojej głowie przez całą podróż przepływała jedna, krótka wypowiedź.

Siedziałem w więziennej furgonetce z przyciemnionymi szybami i wstawionymi, cienkimi kratami. Po prawej i lewej stronie towarzyszyli mi uzbrojeni strażnicy. Byłem przypięty do nich kajdankami w taki sposób, żebym za żadną cenę nie mógł się wydostać na wolność. Śmiałem się pod nosem, gdy tylko myślałem o wolności.

Po co mi ona?

Nie potrzebowałem jej. Spodobało mi się życie w wiecznej niewoli. Bez niepotrzebnego pierdolenia ludzi, wszystko było o wiele piękniejsze. Uśmiechałem się mimowolnie na tą myśl, co zwróciło uwagę napakowanych kolesi, którzy wymienili ze sobą porozumiewawcze spojrzenia. Wyglądałem przy nich jak cieniutki plasterek bekonu. Dużo schudłem, więc nie wyglądałem tak dobrze jak przedtem. Bawiłem się nerwowo swoimi dłońmi, dlatego moi "kumple" napięli wszystkie mięśnie, przygotowani na mój atak złości.

Nie rozglądałem się za okna pojazdu, nie lubiłem patrzeć na to, co dzieje się w świecie "normalnych". Wzrok miałem wbity zawsze przed sobą, co mogło wyglądać dość przerażająco, gdy ktoś obserwował mnie z innej perspektywy.

Poczułem, że samochód się zatrzymuje. Zostałem wyprowadzony na świeże powietrze, które wcale nie było takie relaksujące, jak to wszyscy lubili mi wmawiać. W eskorcie pakerów wszedłem do środka ogromnego budynku, który potocznie zwano "psychiatrykiem". Na holu nie było nikogo, oprócz krzątających się pielęgniarek i sprzątaczek. No i takich dwóch osób, którzy zwą się moimi rodzicami. Podbiegli do mnie radośni, a ja nawet przez chwilę na nich nie spojrzałem. Na twarzy miałem tylko mój ulubiony, cwaniacki uśmieszek. Gdy oni skakali przy mnie jak dzikie małpy, modliłem się w myślach, aby ktoś ich stąd zabrał. No i w końcu pojawił się mój wybawca. Mój ukochany lekarz, który gorąco się ze mną witał. Gadał jakieś głupoty, na które moi rodzice posłusznie przytakiwali. Umyślnie ziewałem, sugerując mu, że nudzi mnie sterczenie na środku rażąco białego pomieszczenia, ale nie reagował na to.

Widać, że jest wyczulony na takich dupków jak ja...

- Chcecie państwo zamienić z synem kilka słów, zanim odprowadzę go do jego sali? - to chyba było jedyne zdanie, które usłyszałem przez ten cały jego lekarski monolog.

- Nie - odkaszlnąłem, odkręcając głowę w celu zgrywania, że szukam osoby, która to powiedziała.

- Dobrze, nic na siłę - dodał facet w białym kitlu. - Zapraszam za mną.

Rodzice towarzyszyli mi w tej jakże długiej i męczącej podróży do windy. Mama mówiła jak bardzo mnie kocha i inne tego typu bzdury, a ojciec starał się ją uspokoić, gdy ta wpadała w zabawne spazmy. Wyszczerzyłem swoje śnieżnobiałe zęby, gdy srebrne drzwi zaczęły się zasuwać i od razu spoważniałem, gdy ruszyliśmy w górę.

- Witamy cię Justin, na piątym piętrze - zostałem jakże cudownie przywitany przez pana doktorka.

Strażnicy rozkuli mnie z kajdan i zjechali do wyjścia, a ja zostałem nareszcie sam.

No... prawie sam.

- To piętro gdzie znajdują się ludzie tacy jak ty - ruszyliśmy długim korytarzem, a ja ukradkiem, ciekawski, zaglądałem do pouchylanych sal. - Jak widzisz, nie tylko ciebie dopadła ciężka depresja, ale pocieszę cię - z tego da się całkowicie wyleczyć.

- Żadne pocieszenie - irytowała mnie jego obecność, dlatego zacząłem napierać językiem na wewnętrzną stronę policzków, aby rozładować swoją złość.

Uciekałem wzrokiem, żeby nie patrzeć na psycholi, którzy uważnie mi się przyglądali.

- Niestety twojej arogancji nie wyleczymy, nad tym musisz pracować już sam.

Znalazłem się w pokoiku z dwoma łóżkami. Obydwa były puste, ale tylko jedno z nich należało do mnie. Było tutaj dużo moich osobistych rzeczy. Przyniosła je zapewne moja matka, "żebym czuł się jak w domu". Na wprost znajdowało się duże okno, które, tak jak w więzieniu, zastawione było kratami.

- Łazienki na prawo, pielęgniarki na lewo - dodał, gdy ja rozglądałem się po pomieszczeniu. - Miłego pobytu w murach naszego szpitala...

~~~

VOLUNTEERWhere stories live. Discover now