D. Prevc/K.Stoch

327 45 2
                                    

Dojechaliśmy do starego, opuszczonego garażu znajdującego się na pustkowiu z dala od wścibskich ludzi. Kostka spuchła, a mężczyzna dziwnie na mnie patrzył. Wysiedliśmy z auta i opierając się na jego ramieniu, dokustykałem się do środka. Nikogo nie było.Walało się tam kilka starych rzęchów i wszędzie leżały narzędzia.
Nieznajomy przystawił mi pistolet do potylicy. Widziałem już światełko w tunelu, kiedy rozległ się głęboki i męski głos, który nie znosił sprzeciwu:

— Zostaw go.

Nogi się pode mną ugięły, a serce zaczęło bić radośnie.

Po chwili usłyszałem dźwięk strzałów i oprawca bezwładnie padł na ziemię. Znalazłem się w czyichś objęciach. Ciepło rozlało się po moim ciele.

— Kocham cię, Domi. — Odwrócił mnie w swoją stronę i scałował każdą łzę, która potoczyła się po moich policzkach. Nawet nie wiem, kiedy zacząłem płakać. — Nie pozwolę cię skrzywdzić. Nigdy.

Spojrzałem mu w oczy. Lazurowe. Piękne. Niezmącone. Przejrzyste. Znajome.

Odwzajemniłem uścisk. Byłem szczęśliwy, ale coś budziło mój niepokój.

— Uciekajmy stąd — poprosiłem. — Boję się.

Z jakiegoś powodu zaufałem mężczyźnie, a na końcu języka miałem jego imię.

— Kamil — wyszeptałem bezwiednie.

— To ja.

Uśmiechnął się, a ja rozpływałem się na widok jego uśmiechu,  dołeczków w policzkach i słodziutkich zmarszczek wokół ust.

Wyszliśmy z garażu i odjechaliśmy może z pięćset metrów, kiedy usłyszeliśmy wybuch, a w lusterkach zauważyliśmy pomarańczową łunę i czarny dym.

Uszliśmy z życiem i tylko to się liczyło.

— Jedziemy do domu? — zapytał.

— Nie. Chcę zacząć wszystko od nowa.

Skinął głową.

— To gdzie jedziemy?

— Do Ameryki.

***

— Jak to Domen i Kamil zakończyli karierę!  — wrzeszczał Peter.

— Normalnie — odparł rozbawiony Robert, który był szczęśliwy, że Domen wreszcie mógł się uwolnić od patologicznej rodziny. — A teraz wyjdź i daj mi w spokoju umrzeć.

Peter trzasnął drzwiami, a życie powoli zaczęło uchodzić ze Kranjca. Maszyny zaczęły wariować, a serce przestało bić. Lekarze walczyli o jego życie. Ale on już spełnił swoją misję.  Ochronił Domena najlepiej, jak umiał. I wreszcie mógł odpocząć, i jako istota duchowa czuwać nad ukochanym, który nigdy nie był mu przeznaczony. Wprawdzie ich losy się ze sobą spotkały, ale nigdy nie splotły.

***

Kamil odsłuchał wiadomość od Lanižka. Szturchnął Domisia w ramię.

— Musimy wrócić do Lublany — oznajmił.

Domen zrobił minkę naburmuszonego dziecka. Wydymał słodko wargi, a po policzkach spłynęły mu fałszywe łzy.

— Nie chcę — wymamrotał, bawiąc się piłeczka do tenisa.

— Wiem, ale musimy tam wrócić. Na pogrzeb Roberta.

W oczach Domen pojawił się błysk, który nagle zgasł.

— On mnie kochał, prawda?

Kamil z bólem serca skinął głową. Nie chciał oszukiwać swojego ukochanego, który zaczynał sobie przypominać zapomniane fragnenty bolesnej przeszłości.

— Dbał o mnie, wiesz?

Kamil nie przerywał chaotycznej opowieści Domena, nie chcąc, żeby znów się w sobie zamknął. To była dla niego szansa... Dla nich. Na spalenie mostów za sobą i na wybranie swojej nowej drogi życia.
Nie miał zamiaru tego popsuć. Zwłaszcza przez swoją zazdrość. Zbyt mocno zależało mu na Domisia, aby stracić go przez własną, potencjalną głupotę.

--------------------
Co niektórzy to pamiętają. A jakie komentarze pod tym były.

Pozdrawiam.

Skok po miłość || ski jumping one-shotsDonde viven las historias. Descúbrelo ahora