6. Scott Principle - wstęp

41 8 1
                                    

Kiedy się obudziłem, nie wiedziałem, kiedy i gdzie byłem. Czułem jakby w mojej głowie ktoś trzepał baseballem mój mózg już od kilku tygodni. Z trudem zagłuszyłem ból i powoli podniosłem się z łóżka. Pierwszą logiczną myślą, która przedarła się do mojej mózgownicy, to świadomość, że miałem kaca. Drugą było uświadomienie sobie, że to nie moje łóżko. Trzecią było to, że ktoś jeszcze w tym łóżku ze mną leżał. Świetnie. Szybko wstałem z łóżka tak, aby nie usłyszała - bo to była kobieta - i naciągnąłem na siebie moje ubrania. Przy drzwiach jeszcze raz spojrzałem na dziewczynę. Była drobną blondyneczką o bardzo dziecięcych rysach twarzy. Wyglądała jak maluch, który bawił się w dorosłość. Wzdrygnąłem się. Nawet nie chciałem myśleć, jak musiało to wyglądać. Nigdy więcej alkoholu.

Miasto śmierdziało. Z takimi przemyśleniami mieszkałem tu już od ośmiu lat. Ludzie, albo gapili się w przyszłość, albo w telefon. Ewentualnie podziwiali walory pijanych dziewczyn w klubach. Zawsze kiedy wracałem do domu z pracy, musiałem przebijać się przez rwący potok ludzi, którzy szli w drugą stronę. Nie widzieli, że tamtemu facetowi wypadła teczka i pośpiesznie zagarniał papiery, aby inni go przypadkiem nie stratowali. Dawno zaginęła tu uczciwość, czy bezinteresowność. Teraz liczyła się tylko kasa. Nie mówiłem, że byłem perłą wśród wieprzy. Trzeba było płynąć z tym prądem, aby przeżyć, bo ci, którzy się sprzeciwiali, zostali zmieszani z błotem. Nikt ich nie pamiętał.

Po pracy zawitałem do kasyna "The Sexy Brutal", jak zwykle w piątki. Zżyłem się z tym miejscem już tak bardzo, że za każdym razem, kiedy słyszałem tę nazwę, mimowolnie się uśmiechałem. Tak, największa w mieście wylęgarnia próżniaków, krętaczy i braku empatii przyciągnęła również mnie. Uwielbiałem obdzierać tych prostaków z kasy, nie koniecznie uczciwie, ale szczęściu trzeba pomagać. Rozejrzałem się po sali. Odróżniłem tych początkujących od tych, którzy nie szczędzili grosza. Podszedłem wolnym krokiem do trzech panów w garniturach i dwóch pań obcisłych sukniach do połowy uda.

- Wchodzę za tysiąc - rzuciłem i zająłem wolny stołek.

Blondynka w czerwonej sukience uśmiechnęła się zalotnie w moją stronę.

- Wiesz chociaż jak się gra? - zapytał kpiąco barczysty mężczyzna. Zauważyłem na jego prawej dłoni kilka blizn układających się w literę "K". "Kanciarz", pomyślałem. "Na tego trzeba będzie uważać". Nie odpowiedziałem i wziąłem swoje karty. Dwójka trefl, dziesiątka karo, dziewiątka trefl, ósemka pik i as kier. Cholera.

- Wymieniam trzy - oznajmiła kobieta w czerwieni z tajemniczym uśmiechem na ustach.

- Jedna - powiedział chudy facet z bujną brązową brodą.

- Dwie. - Odłożyłem dwójkę i asa, których miejsce zajął walet kier i siódemka karo.

Uśmiechnąłem się szeroko, rozsiadłem wygodnie i puściłem buziaka do kanciarza. "Zobaczymy, czy macie jaja".

- Daję tysiąc. - Brunetka w niebieskiej sukience położyła plik banknotów na stół.

- Dobijam. - Brodacz dołożył do puli kolejne pieniądze.

- Przebijam o pięć tysięcy. - Mojemu portfelowi od razu zrobiło się lżej, ale mimo to uśmiechnąłem się do kanciarza.

- Dobijam. - Gość niemal warknął i cisnął pieniędzmi.

- Pięć i tysiąc.

- Dobijam. - Facet z czerwonym krawatem i okularami przeciwsłonecznymi wreszcie się odezwał.

- Pasuję - powiedzieli zarówno brodacz i kobieta w czerwieni.

- Dobijam. - Brunetka nie dawała za wygraną.

Cholera.

- Poddaj się, złotko. - Mrugnąłem do niej. - Przebijam o dwa.

Mężczyzna w okularach już nie wytrzymał, ale kobieta w niebieskim i kanciarz jeszcze się trzymali.

- Przebijam o trzy, "złotko". - Spojrzała się na mnie, jakby chciała zabić mnie wzrokiem.

- Pas. - Kanciarz rzucił karty na stów i z impetem odszedł od stołu.

Blondyna rzuciła się za nim. Uśmiechnąłem się.

- No to zostaliśmy sami. - Oparłem ręce o stół. - Przebijam o dwa.

Kobieta wyglądała, jakby biła się z myślami. W końcu dała mi liścia i wyszła.

- Przyjemność po mojej stronie! - krzyknąłem za nią.

Zacząłem chować swoje łupy po kieszeniach, jednak pomiędzy zielonymi banknotami znalazło się coś, co na pewno banknotem nie było, a raczej kopertą. Wziąłem ją do ręki. Na jednej stronie widniały inicjały "U. N. Owen", a z drugiej strony moje imię i nazwisko. Próbowałem sobie przypomnieć, czy kojarzę to nazwisko. Pisarz? Chyba nie. Może dzisiejszy klient? Nie, na pewno nie. W każdym razie nie można było mówić o pomyłce. Otworzyłem kopertę i wyjąłem kartkę. Była zapisana takim samym pismem, co koperta, a jego treść brzmiała następująco:

Witaj!
Mam dla Ciebie propozycję nie do odrzucenia - wakacje na mojej wyspie! Wszystko już opłaciłem, a jutro mój człowiek będzie czekał w porcie od dwunastej do osiemnastej. W kopercie znajduje się zaproszenie, w nim znajdziesz dokładniejsze informacje. Czekam z niecierpliwością.

Szczerze, to było dziwne. Każdy na pewno rzuciłby to w cholerę i zadzwonił na policję, ale ja naprawdę potrzebowałem wakacji. I były za darmo, więc...

Wyspa Sprawiedliwości [INBJN]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz