XIII.

4.6K 245 20
                                    

Chcę już wyjść z dyżurki, ale wysoki głos pielęgniarki przypomina mi o pewnej istotne, choć nieco przykrej rzeczy. Muszą mi przecież jeszcze wstrzyknąć do nosa podwieczorek. Ponownie usadawiam się, w miarę wygodnie, na kozetce i czekam, aż przygotują mi papkę z jakiegoś taniego, wiśniowego jogurtu i drożdżówki z budyniem. W międzyczasie, z nudów, rozglądam się po pomieszczeniu. Po prawej stronie od wejścia, w głębi sali, stoją szafki, wszystkie zamykane na klucz. Bliżej wejścia zlew i umywalka, nad którą wisi małe lustro i obok której umieszczono dozownik z płynem dezynfekującym. Zaś lewą stronę zajmuje bardziej "poważny" sprzęt. Zauważam stanowisko z komputerem i wiszące nad nim cztery większe monitory, na których odtwarza się obraz z kamer, rozmieszczonych na całym oddziale. Gdy poznaję wzrokiem już niemal każdy zakamarek sali, do której dociera moje spojrzenie, zaczynam liczyć szafki. Jest ich dziewięć. Liczę od końca, od początku, od prawej, od lewej i od góry.

W końcu jedna z kobiet odwraca się w moją stronę, wyrywając mnie z zadumy nad meblami i trzymając wielką strzykawkę, podchodzi do mnie. Sam wygląd tej strzykawy mnie przeraża. W kwestii bólu już nieco się uspokoiłam. Ponownie zamykam oczy, tak zapobiegawczo. Czuję się nieswojo, gdy coś zaczyna lekko swędzić mnie w nosie, ale szybko uświadamiam sobie, że to pewnie przepływający przez rurkę pokarm. Mam ochotę zwymiotować przez tą myśl. Jedzenie.

- Koniec. Możesz wstać - słyszę wreszcie. Nachodzi mnie wspaniałe uczucie ulgi, mimo że niepokój nie mija. W końcu zaczynam powoli liczyć w myślach do dziesięciu, próbując całkowicie się uspokoić. Otwieram oczy, patrzę wokół i ostrożnie wstaję. Czuję rurkę założoną nad uchem, czuję plastry, ściągające skórę na skroni i na policzku. Nic mnie nie boli, ale czuję palący lęk, gdzieś w najgłębszym, najlepiej ukrytym zakamarku swego umysłu. Wychodzę na korytarz oddziału i przystaję. Robi mi się słabo, kładę dłoń na ścianie, która nagle stała się mym wyjątkowo bezpiecznym - jedynym - azylem.

- Ala, wszystko dobrze? - pielęgniarka pojawia się obok mnie. Ciężko oddycham. Prawie odlatuję.

- Tak, już lepiej - kłamię, próbując ustać, ale moje nogi coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa, manifestując to, jak są zmęczone. Dopiero po kilku minutach naprawdę zaczynam czuć się na siłach, by pójść do pokoju i nie uderzyć w podłogę, ale wtedy na korytarz wychodzi druga pielęgniarka, uprzednio zamykając dyżurkę na klucz i szepcze coś do ucha współpracowniczki.

- Posiedzisz z nami chwilę. Musimy się upewnić, że nic ci nie będzie - oznajmia, a ja wywracam tylko oczami, gdy prowadzi mnie pod rękę z powrotem.

***

Czas mija, a ja w dalszym ciągu czuję niesamowite skrępowanie. Pielęgniarki milczą, ja też się nie odzywam, tylko siedzę i cierpliwie czekam, kiedy wreszcie mnie wypuszczą. W końcu czuję się już naprawdę dużo lepiej, niż te paręnaście minut wcześniej.

- Śmieszny jest ten lek - mówi jedna, ta w jasnych włosach.

- Który?

- Halo, halo, halo peridol! - śmieje się. - Aż trzy osoby z pacjentów to biorą. To bardzo nieprofesjonalne, że mam ochotę się zwijać ze śmiechu przez nazwę jakiegoś środka przeciwpsychotycznego?

- Skądże.

- Dobra, może wypuśćmy dziewczynę, co? - obie na mnie spoglądają.

- No, niech idzie.

Wstaję i idę prosto do pokoju, tym razem bez żadnych efektów ubocznych tegoż poczynania. Siadam na swoim łóżku, które jest postawione przy samym kaloryferze, przy oknie. Doskonałe miejsce. Mogę przesiadywać tak całe noce i nie spać. Patrzeć na świat, na który nie mogę wyjść. Na ludzi, których nie minę na ulicy. Na rośliny i zwierzęta. Na niebo, prześwitujące błękitem między grubymi prętami krat.

Mam okropne problemy ze snem. Gdyby nie leki na noc, mogłabym wytrzymać bez snu i bez jakichkolwiek oznak zmęczenia jakiś tydzień, może więcej. Czasem mnie to nudzi. Chciałabym zasnąć choć raz normalnie, ale nie pamiętać swoich snów. A raczej ohydnych koszmarów, w których od lat, od czasu, gdy byłam bardzo mała, powtarzają się te same, niezrozumiałe symbole.

I tak wiem, że te leki wkrótce przestaną działać. Szkoda.

Spoglądam na miejsce, gdzie leży Luiza, ale dziewczyna chyba śpi. Biorę do ręki biografię Religi, patrzę na swoją dłoń, na której wierzchu zapisałam numer strony i otwieram książkę.

***

Poruszenie na korytarzu wyrywa mnie z transu. Nie wiem, o co chodzi i zaczyna mnie to trochę ciekawić. Korzystam z okazji, że Sara akurat odwraca się w moją stronę i pytam:

- Co się dzieje? Wiesz?

- Zmiana dyżuru na nockę. Zawsze o dziewiętnastej.

Nie dowierzam. Czytałam trzy godziny? To by wyjaśniało, dlaczego za oknem zrobiło się już trochę ciemniej.

Po paru minutach na naszą salę wchodzi wysoki, czarnowłosy mężczyzna z lekkim zarostem, ubrany w pielęgniarski uniform. Na jego piersi wyszyte jest imię "Robert" (zapewne tak właśnie się nazywa), a pod spodem pełna nazwa szpitala i oddziału, na którym pielęgniarz pracuje. Czyli psychiatria dzieci i młodzieży.

- Dobry wieczór - odzywa się.

- Dzień dobry, panie Robercie - Julka uśmiecha się szeroko, a pan Robert odwzajemnia gest. - Janek będzie dziś w pasach na noc? Bo jak nie, to idę spać do dyżurki.

- Nie będzie, ale przypilnujemy, by nie wchodził do waszego pokoju. Nie martw się.

- Kim jest Janek? - pytam, gdy jestem pewna, że mężczyzna jest już dostatecznie daleko, w gabinecie zabiegowym.

- Nieważne. Nie chcę o tym mówić - orzeka smutno Julia. Robi mi się jej żal, chociaż nie mam pojęcia, z jakiego powodu. Nie dopytuję. Zostawiam ją samej sobie i podchodzę do Izy.

- Jak tam wrażenia?

- Świetnie. Mam ochotę wymiotować - przyznaje. - W pewnym momencie myślałam, że naprawdę się porzygam, chciałam już biec do umywalki i stało mi się obojętne, czy to zobaczą, czy nie. Ale na szczęście minęło po paru minutach. A jak u Ciebie?

- Kiepsko. Jedynym plusem jest to, że sonda nie boli. Minusów mam całą masę.

- Do swojej marnej kolekcji plusów możesz dodać to, że na nockę przyszedł Robert. To spoko gość.

- Skąd wiesz?

- Jestem tu już drugi raz. Ostatnio byłam trzy lata temu. Jak widzisz, mało mi to pomogło.

- Pobyty w takich miejscach z reguły bardziej szkodzą, niż pomagają.

- Nie zawsze. Ale w przypadku anoreksji, albo bulimii, skuteczniejsze jest leczenie psychoterapią, terapią zajęciową, w specjalistycznych ośrodkach, i w ogóle... - przerywa.

- ...a tutaj po prostu wciskają nam żarcie i nic poza tym - wtrącam, gdy blondynka milczy dłuższą chwilę.

- Dokładnie. Przychodzisz z anoreksją, wychodzisz z depresją, albo na odwrót. To miejsce jest jak jakiś chory motel dla popieprzeńców, do którego ciągle się wraca. Bo, uwierz mi. Jeśli raz cię tu zamkną, to to nie będzie twój ostatni raz. Musisz się na to przygotować.

- Zawsze można popełnić samobójstwo. Wtedy zawloką cię co najwyżej do kostnicy. Trupa nie trzeba już ubezwłasnowolnić - stwierdzam sarkastycznie.

Nie mówimy nic przez jakiś czas. Gdy sprawdzam godzinę, wybija dziewiętnasta czterdzieści siedem.

- Leki! - woła pan Robert. Podnoszę się z łóżka i zmierzam do progu dyżurki.

- Nazwisko.

- Wilga.

Przez chwilę szuka kieliszka z moimi lekami na tacy. Potem, gdy znajdą się już w moich ustach, nalewa do plastikowego pojemniczka trochę wody, żebym mogła popić swoje tabletki.

- Otwórz usta - spełniam polecenie. - Język do góry. Dobra, idź. Pamiętaj, że za chwilę druga kolacja.

No tak. Kolejna sonda.

𝙋𝙧𝙯𝙚𝙠𝙡𝙚𝙣́𝙨𝙩𝙬𝙖 𝙖𝙣𝙤𝙧𝙚𝙠𝙩𝙮𝙘𝙯𝙠𝙞Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz