Rozdział 2

1.5K 229 50
                                    

Kolejny męczący dzień, wypełniony pytaniami. Kolejny, w którym nie udało się go znaleźć. Niewinny zabójca dla Jungkooka był wciąż cieniem, który potrafił rozpłynąć się w sekundę. Jakimś demonem, który mści się za to, co spotkało go na ziemi. I choć od dwóch lat informują ludzi, żeby nie zbliżali się do tego lasu, oni nie słuchają i z każdym kolejnym dniem jest coraz więcej ofiar. Nie miał pojęcia, dlaczego policjanci, którzy patrolują ten obszar, nigdy nic nie zauważyli. Tyle tak brutalnych zbrodni. Tyle wylanej krwi oraz łez, a oni nie usłyszeli nawet najcichszego jęku bólu.

— Jeon, odpuść w końcu. I tak nic nie znajdziesz — powiedział znudzony posterunkowy, który od kilkunastu minut przygląda się komisarzowi.

— Musi coś być. Coś, co jest doskonale ukryte, ale istnieje.

— Nawet żandarmeria nie może nic znaleźć. Jest dobrze przygotowany.

— Za szybko się poddajesz. To niedobrze dla policjanta.

— Sam dziwnie szybko umorzyłeś śledztwo w sprawie tego gwałtu, który miał miejsce dwa lata temu.

— To był inny przypadek. Nie było dowodów.

— A tutaj jakieś masz?

— Ale gwałt się nie powtórzy, a ludzie w tym lesie giną notorycznie — powiedział już widocznie zirytowany Jeon, wstając od swojego biurka. — Za dwie godziny pojedziemy na patrol. Sam sprawdzę, czy aby na pewno nic nie słychać. Wczoraj nawet nie można było się do nich dodzwonić — mruknął z wyrzutem. — Banda kretynów.

Przeciągnął się i posłał współpracownikowi delikatny uśmiech, zaraz opuszczając pomieszczenie. Po głowie wciąż krążyła mu wiadomość, która wyryta została na drzewie. "Jestem niewinny, Jeon". Skąd wiedział, że to on przyjdzie? Skąd miał pewność, że to właśnie on pierwszy zobaczy te znaki? Jednego był pewny, musi uważać. Ma do czynienia z seryjnym mordercą, który od dwóch lat nie pozostawia po sobie śladów, oprócz wyrytych na ciele bądź drzewie "I.K.". Nigdy Jungkook nie zobaczył czegoś, co ułatwiłoby mu śledztwo.

Westchnął cicho z natłoku myśli i postanowił skorzystać z czasu wolnego i przygotować się na ewentualne spotkanie mordercy. Był zdeterminowany, by się go pozbyć. By przestrzelić mu nogę i zamknąć na zawsze za kratkami. Choć o wiele bardziej ucieszyłby się, gdyby patrzył jak powoli umiera, powieszony na sznurze, rzucając błagalne spojrzenie. Stając się ofiarą.

***

Park wciąż w głowie miał słowa, które wypowiedziane zostały przez jego nowego zleceniodawce. Oznajmił on chłopakowi, że ostatniej nocy odebrał życie dwóm osobom, gdy tak naprawdę skupił się w pełni na mężczyźnie. Nie tknął kobiety, o której również wspominał "klient". Nigdy nie kładł swoich splamionych krwią dłoni na damskim życiu. Chyba, że to ona chciała dopuścić się tak straszliwej zbrodni, jaką był gwałt. Po głowie krążyły mu również słowa o miłości. Zleceniodawca był widocznie zdziwiony faktem, że Park z nikim się nie spotyka.

Żeby narodziła się miłość, nienawiść musi umrzeć.

Wyszedł z domu, od razu wtapiając się w mrok. Był jak cień, którego nie można się pozbyć. Jak coś wiecznego, a jednak tak kruchego. Wszyscy mówili, że był wręcz perfekcyjny, a jednak posiadał tyle niedoskonałości. Tyle razy popełnił błąd, lecz w oczach innych nadal pozostaje bezbłędny. Dziwił się, że nadal policja się nim nie zainteresowała.

Wszedł do lasku, mając nadzieję, że dziś kogoś spotka. Miał przygotowane specjalne rzeczy, które chciał tej nocy wykorzystać. Jednak mimo ciszy odbijającej się od drzew, nie słyszał nic, co mogłoby przyciągnąć jego uwagę. Jak wielkie było jego zdziwienie, gdy w pewnym momencie usłyszał słowa, które wypowiadał prawdopodobnie oszust, podszywający się pod niego. Nie przeszkadzałoby mu to, wręcz przeciwnie, gdyby nie uśmiercał niewinnych kobiet, uprzednio wykorzystując je seksualnie, cieszyłby się, że jest druga osoba, wyznaczająca sprawiedliwość. Zwabiony szeptami i cichym szlochaniem, spojrzał na młodego mężczyznę, odzianego w czarną koszulkę na krótki rękaw oraz tego samego koloru spodnie. Jak nieostrożnie.

Uniósł jeden kącik ust i zaczął chodzić wokół swojej nowej zdobyczy, gwiżdżąc. Ledwo powstrzymywał śmiech, widząc przerażenie na twarzy nieznajomego. Zastygł on w bezruchu, wzrokiem próbując wychwycić choć zarys postaci, jednak na darmo. Park zbyt wtapiał się w cień, zbyt dobrze znał mrok, by ukazywać się światłu.

Kobieta, korzystając z okazji, uciekła zapłakana, więc Jimin postanowił nadal się bawić. Posłuchać krzyków i zwabić do siebie policjantów, którzy powinni przybiec w trybie natychmiastowym. Powinni, ale czy to zrobią?

Powoli, jakby niepewnie, wyłonił się zza drzew, wpatrując się w oczy prawdopodobnie starszego od siebie mężczyzny. Nieznajomy nie wytrzymywał jego wzroku, cały drżał pod jego wpływem. Stawał się małym, przestraszonym dzieckiem, a Park nadal twardo i bez uczuć wpatrywał się w swoją nową ofiarę, samemu oplatając jego szyję sznurem strachu. Zaśmiał się cicho i podszedł do nieco wyższego, wciskając do jego ust szmatkę, a w brzuch wbijając nóż, zaraz go wyciągając.

— Nie będziesz krzyczał przez moje ostrze. To za mało bolesne — oznajmił, patrząc, jak nieznajomy upada na ziemię.

Z kieszeni wyciągnął małą buteleczkę z pipetą, jednak stwierdził, że nie będzie ona potrzebna. Uniósł powieki mężczyźnie i z uśmiechem na ustach wlał niewielką ilość kwasu fosforowego do jego oka, wyciągając zaraz szmatkę. Miał tak wielką ochotę przyglądać się temu prześmiesznemu widokowi, jednak musiał ponownie zniknąć w mroku, by kontynuować swój plan.

Po kilku minutach przybiegł jeden policjant, co zdziwiło Jimina. Wiedział, że teraz musi być czujny, ponieważ oni nigdy nie chodzą w pojedynkę. Chwycił jeden z trzech małych ostrzy i wykorzystując swoją celność oraz nabytą umiejętność, rzucił je w kierunku stróża prawa. Ponownie na jego ustach zagościł uśmiech, gdy trafił idealnie w tętnice. Podszedł do niego, czasem zerkając na zwijającego się z bólu mężczyznę.

— Nie jesteś mi potrzebny, niczemu nie zawiniłeś..., więc odejdziesz w miarę szybko — wyszeptał i wyciągnął mały nożyk, obserwując strumień krwi, który wręcz wytrysnął z rany. Oblizał usta i zabrał pistolet policjantowi, przestrzelając kolana drugiemu zabójcy. Osobie, która mimo tej samej "pracy", tak bardzo różniła się od niego. 

— Za to Ty będziesz zdychał w męczarniach — powiedział oschle, polewając jeszcze kwasem ranę postrzałową na prawym kolanie.

Krwią posterunkowego napisał na drzewie swój pseudonim i zaczał biec w kierunku ulicy, by już wrócił do domu.

Jeon, słysząc szelest liści, wycelował bronią służbową w miejsce, gdzie niebawem pojawić się powinien sprawca. I nie mylił się, wybiegł kilka sekund później, jednak Jungkook nie strzelił. Cała determinacja zniknęła, gdy tylko zobaczył odbijające się od ciemnych tęczówek światło, rzucane przez księżyc. Ten wzrok go wręcz sparaliżował. Był tak przerażająco niewinny. Nie pasujący do osoby, która na swoim koncie miała tyle zabójstw. Całkowicie zbity z tropu patrzył przed siebie z rozchylonymi wargami, wciąż mając w głowie obraz tych wręcz dziewiczych tęczówek, w które jakby nikt nigdy nie spojrzał. A jednak tyle osób zabrało ze sobą ten widok do grobu.

Dlatego określasz siebie mianem niewinnego...

Innocent Killer ⚛ j.jk+p.jmOù les histoires vivent. Découvrez maintenant