Rozdział XXX

2.3K 236 67
                                    

– Ronuś, kochanie, wszystko w porządku?

Molly Weasley niczym wicher wpadła do pokoju syna. Ten spojrzał na nią z wyrzutem, gdyż właśnie wyrwała go z przyjemnego snu pełnego marzeń.

– Jestem, jak widać. O co chodzi, kurde? – zapytał rudzielec z wyrzutem.

– Uważaj na słowa, chłopcze. Jestem twoją matką, więc, do jasnej cholery, powinnam mieć posłuch chociaż wśród własnych dzieci – zdenerwowała się kobieta. Wszyscy jej robią na złość – Twoja siostra zniknęła. Po prostu... jej nie ma.

– Jak to? Ginny zwiała? – chłopak nieźle się zdziwił.

– Nie ma jej. Po prostu jej nie ma – matka chodziła po pokoju tam i z powrotem.

– Mamo! Trzeba zawiadomić ojca! I to jak najszybciej!

– Tak, Ron, tak... Już idę po Errola.

Wyszła z pokoju. Niczym pijana, lekko się zataczając się, zeszła po schodach. Z nerwów nie władała w pełni swoimi funkcjami motorycznymi.

Po wejściu do kuchni naskrobała krótki liścik do męża. Nie siliła się na szczegółowe wyznania. Nie było na to czasu.

***

Hermiona siedziała na krześle. Czuła się samotna, chociaż dookoła było wielu ludzi. Nie myślała o po grzebie, nie. Jej myślami zawładnęło coś innego. Ktoś.

***

Harry przebywał cały czas w skrzydle szpitalnym. Co innego miał robić? Cała społeczność szkolna skupiona była w tej chwili na doczesnych szczątkach swojego dyrektora. Byłego.

Nie chciał się spotykać ze współczuciem, której miał już dość po tylu latach spędzonych wśród społeczności magicznej. Teraz miał za zadanie trwać. Na razie tylko to. Siedzieć na straży u wezgłowia łóżka, przy nowym, ale znajomym koledze, tak Weilu wcześniej wielokrotnie wpierało go. Przy wielu urazach, po niebezpiecznych potyczkach. Wszyscy byli z nim. Teraz to on miał okazję być z kimś. Tylko tyle i aż tyle.

Do pomieszczenia wszedł nagle Remus Lupin. Miał zatroskany wyraz twarzy, włosy rozwichrzone i ubranie w nieładzie.

– Witaj, Harry! Jak miło cię widzieć – powiedział smutno były nauczyciel – Mam nadzieję, że się trzymasz?

– Panie profesorze! Wspaniale, że pan jest. Radzę sobie na razie. Dlaczego nie poszedł pan na pogrzeb? – zapytał dosyć zdziwiony Harry.

– Wiesz, jak to jest... Potem pójdę zobaczyć, jak to wszystko wygląda. Nie lubię tego patetycznego nastroju. Bardzo szanowałem Albusa, ale... on na pewno by nie chciał, żebyśmy się smucili, prawda?

– Niby racja – odpowiedział chłopak.

Zapadła dosyć niezręczna cisza. W sali można było dosłyszeć zawodzący wiatr, który z mocą uderzał o ściany budynku. Obecnie jednak skrzydło szpitalne zdawało się być najbardziej zatłoczonym budynkiem w szkole, gdyż ci, co mieli, opuścili ją, a pozostali znajdowali się obecnie na zewnątrz, towarzysząc Dumbledore'owi w jego ostatniej drodze.

– Słyszałem, co się z nim stało – kontynuował Lupin, wskazująć na nieprzytomnego ślizgona – Profesor McGonagall wezwała mnie i poleciła ochraniać zebranych ludzi. Alastor już wszystkimi zarządza, a ja zdołałem się na chwilę urwać.

– Profesor Moody też tu jest?

– Owszem. Tak samo jak Kingsley, Artur, Mundungus, Hestia...

– I Tonks, prawda? – dodał Harry.

– Ech, ona też tu jest – westchnął Lupin – Wszyscy, razem z Aurorami, obstawiają niebezpieczne miejsca. A ty, Harry? Czemu nie jesteś na pogrzebie? Na pewno warto byłoby go zobaczyć.

– Dokładnie z tych samych powodów, co pan, profesorze. Nie miałbym siły widzieć się z tymi wszystkimi ludźmi. Wolałem zostać sam, w ciszy...

– Sam? – zdziwił się były nauczyciel – Widzę, że jednak masz towarzystwo, chociaż niezbyt skore do interakcji towarzyskiej.

– Tak tutaj siedzę. Co miałbym robić? A tak przy okazji, kiedy przeniesiecie mnie i Hermionę do, bądź co bądź, mojego domu przy Grimmauld Place 12?

***

Szczęście me | Harry PotterOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz