23. Pierwsze kroczki

509 27 8
                                    

Czasami nie pojmowałam tego, co właściwie działo się w moim życiu. Gdybym miała je rozrysować w formie wykresu, prawdopodobnie nie byłabym w stanie tego zrobić – a przynajmniej nie, jeśli miałabym do dyspozycji ukazanie zaledwie jednej zależności. Podejrzewałam, że gdybym skoncentrowała się na zależności między tymi dobrymi a złymi chwilami, uzyskałabym zmienną, niejednolitą linię, która w nieregularnych odstępach czasu przechylałaby się kolejno na stronę plusów i minusów. Co prawda ostatecznie przeważyłoby to, co dobre – z czystym sumieniem mogłam stwierdzić, że to, co ostatecznie osiągnęłam, zdecydowanie warte jest tych wszystkich cierpień – ale sam wykres i tak byłby skomplikowany i chaotyczny.

Istniało jeszcze kilka sposobów na to, żebym ukazała swoje życie za pomocą wykresu. Zwłaszcza od momentu porodu miałam okazję uświadomić sobie, że jest jeszcze jeden czynnik, który warto byłoby uwzględnić. Wraz z upływem kolejnych dni i tego, że mogłam obserwować moją córeczkę, uprzytomniłam sobie istnienie czegoś niepozornego i aż nadto oczywistego, co dopiero teraz stało się dla mnie ważne.

Tym czymś był czas.

Kilka razy wcześniej zastanawiałam się nad jego upływem, ale nigdy wcześniej nie byłam go aż tak świadoma. Wracając do wykresu i mojego życia, czas byłby całkiem ciekawą zależnością, gdyby rozrysować go w formie wykresu. Właściwie byłaby to dość luźna interpretacja, ale całkiem interesująca. Sądzę też, że w efekcie otrzymałabym sinusoidę albo jakiś inny, regularny – w przeciwieństwie do chaotycznego bilansu zysków i strat – kształt. W końcu na przemian miałam wrażenie, że czas pędzi jak szalony albo wlecze się w nieskończoność, zwłaszcza wtedy, kiedy oczekiwałam od niego czegoś odwrotnego. Czas był kapryśny, przynajmniej względem mnie i mojego życia, a ja po prostu nie potrafiłam sobie wyobrazić, że w rzeczywistości wciąż płynął równym, niezmienionym tempem. Gdybym to zaakceptowała, musiałabym przyznać się do tego, że to ze mną jest coś zdecydowanie nie tak, a na to jak na razie nie potrafiłam się zdobyć.

Czas – przynajmniej z mojej perspektywy – tym razem rwał do przodu jak szalony. Być może od zawsze tak było, tylko ja nie zdawałam sobie tego sprawy. Miało to zresztą związek z błyskawicznym rozwojem Renesmee, która – jak na pół-wampirzycę przystało – dosłownie rosła w oczach. Zwłaszcza jako w połowie nieśmiertelna, dzięki wampirzym zmysłom, byłam w stanie zaobserwować nawet najbardziej subtelną zmianę, która zachodziła w mojej córeczce. Widziałam dosłownie wszystko, od zmieniającej się długości jej miedzianych, kręconych włosów, po wyciągające się i smuklejące ciałko, które zaczynało przypominać bardziej takie, które należy do dziecka niż liczącego sobie kilka dni noworodka. Zmiany te były subtelne i sprowadzały się zwykle do kilku zaledwie milimetrów, czasami nawet mniej, ale dla mnie było to czymś aż nazbyt wyraźnym i istotnym.

Wiedziałam, że nie mam się czym martwić, bo to najzupełniej normalnie dla kogoś takiego, jak moja mała Renesmee. Pewnie gdybym nie wiedziała kim jest Nessie, czułabym się przerażona tempem jej rozwoju, ale to na całe szczęście zostało mi zaoszczędzone. Jeśli już z kimś było coś nie tak, to właśnie ze mną i Izadorą. Jeśli wierzyć Carlisle'owi, moja córka była zdrową, normalną pół-wampirzycą, która miała zakończyć okres dorastania i dojrzewania wraz z osiągnięciem wieku mniej-więcej siedmiu lat. Normalne pół-wampiry nie zmieniały się ot tak, nagle przeistaczając się z człowieka w hybrydę, więc zdecydowanie nie miałam się czym martwić, ale...

Ale.

Czasami czułam się przerażona tym, co działo się wokół mnie. Wciąż nie do końca docierało do mnie to, że właśnie zostałam matką. W przeciwieństwie do ludzkich kobiet, nie mogłam poszczycić się tym, że miałam dziewięć miesięcy na to, żeby psychicznie przygotować się do tej roli. Zanim się obejrzałam, moja córka pojawiła się na świecie, a ja musiałam w pośpiechu zacząć uczyć się opieki nad najbardziej niezwykłą istotką, jaką kiedykolwiek wiedziałam. Co najbardziej mnie oszołomiło, rola matki przyszła mi równie naturalnie, co oddychanie. Dar, który łączył mnie z Nessie, jedynie ułatwiał mi podejmowanie najlepszych decyzji, które były dobre dla mojej córki. Zajmowałam się nią sama, co może nie było takie imponujące, skoro mała była bystrzejsza i mniej wymagająca od normalnych ludzkich niemowląt, ale opieka nad córką i tak sprawiała, że czułam się szczęśliwa i spełniona. Praktycznie nie spuszczałam Renesmee z oczu, może pomijając noc, kiedy wraz z Edwardem kładliśmy Nessie do łóżeczka. Poza tym byłam przy niej zawsze, starając się pojawiać na krótko przed tym, jak mała się budziła, dzięki czemu byłam pierwszą osobą, którą widywała na początku każdego dnia.

ANOTHER TWILIGHT STORY [KSIĘGA IV: RENESMEE]Where stories live. Discover now