Siedem

180 41 5
                                    

Szedłem drogą przez las, była noc, drogę oświetlał mi księżyc. Uliczka nagle się skończyła, las zgęstniał. Wszedłem w zarośla, przez chwilę przebijałem się przez splątane rośliny i trafiłem na wąską, wydeptaną ścieżkę. Ledwo widziałem co jest przede mną, ale szedłem dalej. Na wszelki wypadek trzymałem wyciągniętą przed siebie rękę, potykałem się, ale nie widziałem o co. Szedłem dalej. Coś ciągnęło mnie w tamtym kierunku, im bliżej byłem, tym szybciej chciałem tam dotrzeć. Przyspieszyłem. Ścieżka skończyła się i wyszedłem na malutką polankę.
Coś zwróciło moją uwagę - mały kwiat, świecił w ciemności i razem z innymi rosnącymi dalej wskazywał drogę do Juna.
Spokojnie kroczyłem między nimi uważając, by żadnego nie rozdeptać.
Przede mną stało coś ogromnego, czarnego i porośniętego mchem. Wejście zasłaniały wiotkie gałązki, ale między nimi sączyło się błękitne światło.
To tutaj. Tutaj wszystko się zaczęło i tutaj wszystko skończy. Jeszcze mogłem się wycofać... Nie. Nie mogłem.
Wszedłem do środka.
Było zimno. Było bardzo bardzo zimno. Przemierzałem korytarz za korytarzem, zakręt za zakrętem, im dalej tym światło stawało się jaśniejsze. Migało i przesuwało się po ścianach. Jak odbicie...wody.

Otworzyła się przede mną przestrzeń, duża, jasna grota. Zrobiłem kilka kroków na przód. Głośny plusk odbił się echem po kamiennych ścianach. Stałem po kostki zamoczony w wodzie. Kałuża? Nie... Poniosłem nogę i śledziłem powstałą falę. Która nie miała końca, bo cała ta grota była jednym wielkim zbiornikiem błyszczącej cieczy. Skąd brało się światło? Z wewnątrz? Wtedy powinienem był je widzieć, powinno rozjaśniać wodę od środka, a nie sprawiać, że oślepiało mnie odbicie.
Tknięty przeczuciem spojrzałem na sufit, a przynajmniej spodziewałem się go tam zobaczyć, bo wszelka logika nakazywała mu tam być.
Znowu się myliłem.
Nade mną otwierało się czyste, rozgwieżdżone niebo, a światło pochodziło od księżyca, jaśniejszego niż dane mi było kiedykolwiek wcześniej widzieć na własne oczy.
- Przyszedłeś - ktoś szepnął mi do ucha. Odwróciłem się przestraszony, ale nikogo za mną nie było. Za to ktoś był przede mną. Krzyknąłem ze strachu, gdy zobaczyłem Juna stojącego mniej niż krok dalej. Uśmiechnął się lekko.
- Chodź - znowu słyszałem jego cichy głos w swojej głowie.

Mrugnąłem, stał na środku zbiornika. Mrugnąłem, zniknął. Byłem sam. Zrobiłem pierwszy krok. Drugi. Trzeci. Zanurzony po kolana. Czwarty. Piąty. Szósty. Zanurzony po pas. Zimno przenikało do kości. Siódmy ósmy dziewiąty. Mój jęk poniósł się echem, które szybko zniknęło. Dziesiąty. Jedenasty. Dwunasty. Nad powierzchnię wystawała tylko moja głowa. Trzynasty i zachłysnąłem się wodą próbując krzyknąć, gdy nagle straciłem grunt pod nogami i spadałem w otchłań.
Nie zdążyłem nawet pomyśleć co się dzieje, gdy czyjeś mocne ręce złapały mnie za ramiona i pociągnęły w górę. Z głębokim wdechem wynurzyłem się nad powierzchnię.
Ktoś wyciągnął mnie na brzeg. Byłem całkiem suchy.
Szybko się pozbierałem i stanąłem na nogi. Już nie byłem w pustej grocie. Otaczał mnie zupełnie inny świat, jasny, cichy, pełen roślin, drzew, pozbawiony znienawidzonej przeze mnie nowoczesności.
- Podoba ci się? - zapytał ktoś obok.
Jun. Stał tuż przy mnie i patrzył ciepłym spojrzeniem.
- Tak - odparłem - bardzo.
Poczułem jak staje za mną i obejmuje mnie w pasie. Głowę oparł mi na ramieniu.
- To twój nowy dom - powiedział.








JunHao | Lilili YabbayWhere stories live. Discover now