3:S - Słodycz szkła

119 12 25
                                    

Odwinąłem cukierka ze świecącego i wyjątkowo szeleszczącego papierka, który za moment wylądował w koszu na odpadki, tuż obok przemokniętych od nocnego deszczu filtrów papierosów, puszek po napojach i czegoś, co wyglądało na zużyty tampon.

Włożyłem do ust coś, co przypominało kawałek butelkowozielonego szkła i podobnie jak ono dzwoniło o zęby. Lekko kwaśny smak rozszedł się prędko wzdłuż mojego języka, choć nie mógł konkurować z cierpkością wilgotnego powietrza, w którym rozpuszczały się spaliny i smog. Charakterystyczny zapach miasta po deszczu, lekko słodkawy jak zaschnięte fekalia zwierząt hodowanych w klatce. Czułem, jak wilgoć wsiąka mi we włosy. Proste kosmyki zaczynały powoli wybrzuszać się w rozwleczone fale.

Bard będzie się śmiał, kiedy mnie zobaczy, pomyślałem, dotykając opuszkami palców swojej grzywki.

Przeszedłem się kawałek w tę i z powrotem wzdłuż chodnika. Jak zwykle blondyn się spóźniał, kiedy miał po mnie przyjechać. Robiąc charakterystyczne dla mnie długie kroki, przechodziłem między jedną kałużą, a drugą. Ciężkimi butami podrywałem z nich od czasu do czasu krople szaro-brązowej wody. Nie powiedziałbym, że narzekałem w tamtej chwili na nudę, jednak chciałem mieć po prostu dzisiejszy dzień za sobą.

Nie przepadałem za tuszowaniem śladów po morderstwach mniej lub bardziej subtelnych i znajdowaniu miejsca utylizacji ofiar takowych. Nadal było to lepsze niż wyławianie trupów z rzeki, nie niemniej jednak nie pasjonowało mnie to szczególnie. Przynajmniej podobne usługi musiałem świadczyć nieczęsto. Cóż, ludzie mieli w zwyczaju zostawianiu trucheł własnemu losowi, chyba że znaleźli dla nich ciekawsze zastosowanie. Z Bardem sprzątaliśmy zwykle po przestępstwach na tle politycznym czy ekonomicznym, chociaż żaden z nas właściwie nigdy nie dociekał, kim była osoba, której ciała mieliśmy się pozbyć niezauważenie Nie interesowało na też to, kto zechciał ją usunąć i z jakiego powodu. Żaden z nas nie należał do ludzi wielkiego świata i interesu, żadnego z nas tamten półświatek nie interesował. Liczyło się jedynie przeżycie we własnym, porównywalnie niegościnnym, lecz szorstkim i brutalnym w o wiele mniej wyrafinowany sposób.

Usłyszałem warkot furgonetki, kiedy poczułem, jak poranny chłód odchodzi z miasta. Odwróciłem się w stronę, z której dobiegał znany mi dźwięk. Podszedłem do starego gruchota, mijając przerdzewiałe do szpiku schody przeciwpożarowe.

Jeździliśmy wieloma samochodami, a Bard wybrał dzisiaj jakby dla żartu niewielkiego busa udającego, że należy do firmy zajmującą się hurtową sprzedażą dywanów.

Otworzyłem sobie drzwi i wsiadłem do tego grata. Wydawało mi się, że pewnego dnia któryś z nas trzaśnie drzwiami dostatecznie mocno, że te zwyczajnie się urwą. Było jedynie kwestią czasu, kiedy ten moment nastąpi.

– Yo! Sorry, że tyle mi zeszło, nie mogłem odpalić. – Ledwie słysząc znajomy teksański dialekt, byłem już zmęczony przebywaniem z blondynem. Wyjątkowo nie miałem dzisiaj siły na użeranie się z Bardem, czego oczywiście ten nie wyczuje, dopóki nie zacznę na niego warczeć.

Przywitałem się z nim zdawkowo, zapinając pasy. Wyciągnąłem z kieszeni kolejną landrynkę, gdy poczułem duszący zapach dymu papierosowego. Zmarszczyłem nos, jakby to czyniło woń mniej dokuczliwą.

– Ile razy ci powtarzałem, że masz nie palić w aucie, kiedy ze mną jeździsz? – mruknąłem. Szczęk przegryzionego na pół cukierka wypełnił na moment ciszę pomiędzy nami.

– Pewnie dużo, jakby się zastanowić – zaczął, szukając jakiejś wymówki, ale kiedy napotkał moje niezadowolone spojrzenie, zrezygnował z jakiegokolwiek wykręcania się. Zapewne bał się mnie rozjuszyć. To znaczyło, że nadal ma jako takie instynkty samozachowawcze. Gdyby mnie dzisiaj dodatkowo zdenerwował, chyba zacząłbym się martwić o jego zdrowie psychiczne, bo to byłaby prawie tożsame z deklaracją samobójstwa.

Spektrum czerni | KuroshitsujiWhere stories live. Discover now