12:A - Cena swobody

56 7 3
                                    


A oto rozdział w połowie napisany na wykładzie. W liceum zazwyczaj nie miałem okazji pisać w czasie lekcji, dlatego miło było wrócić do tego na studiach. W razie wątpliwości - ja doskonale wiem, co się na wykładzie działo i mam z niego notatki. Nawet żarty wykładowcy jestem w stanie przytoczyć! W każdym razie nawet miło coś wrzucić po krótkiej przerwie. Czytających zapraszam do lektury.

---------------------------------------------------------------

Kiedy zaczynałem pracować dla Kadarów, wydawało mi się, że wyciągnęli mnie z więzienia i zatrudnili jedynie po to, aby wzbudzić respekt wśród innych, szczególnie tych związanych z podziemiem, którzy mogli mnie kojarzyć. Nie wykluczałem, że stała za tym również paranoja czy zwykła głupota, bo kto sięgałby po usługi kryminalisty, gdy stać go było na batalion wykwalifikowanych ochroniarzy? Nie zastanawiałem się nad tym zbyt często, zdając sobie sprawę, że myślenie nie należało do moich obowiązków.

Im dłużej pracowałem z Somą, tym bardziej miałem wrażenie, że spełniam funkcję bliższą lokajowi niż bodyguardowi, ale nie komentowałem tego, nawet jeżeli podsycało to wygasającą irytację. Chodziłem za chłopakiem krok w krok niczym mara w garniturze, otwierałem drzwi samochodu, gdy do niego wsiadał i zamykałem, gdy wysiadał. Towarzyszyłem mu w czasie pracy a czasem także w chwilach odpoczynku, lustrując otoczenie.

Soma nie bawił się w mafioza w przeciwieństwie do jego ojca i braci, dlatego nie zdarzało się, by pakował się w kłopoty. Nikogo też nie prowokował, dlatego nie spodziewałem się, by ktoś miał osobiste powody, by chcieć wyrządzić mu krzywdę.

Straciłem czujność.

Tak po prostu. Poczułem się być może zbyt pewnie lub zwyczajnie zacząłem gdzieś błądzić myślami. Ewentualnie tępo wpatrywałem się we włosy związane w kucyk, który podskakiwał w rytm sprężystych włosów chłopaka. Teraz już nie wiedziałem, ale to i tak nie miałoby większego znaczenia.

Zareagowałem bez zastanowienia, ale nie powiedziałbym, że zrobiłem to instynktownie. Każdy po usłyszeniu wystrzału najpierw ratuje siebie, a choć przywykłem do tego, że do mnie mierzono, zdawałem sobie sprawę, jak ciężko jest ignorować wycelowaną w ciało lufę i myśleć o pertraktacjach czy sięgnięciu po swoją broń. Ci, którzy zrywali się w takich momentach do ucieczki, nie mogli nigdy nikomu o tym powiedzieć, kończąc z kulą w tyle głowy.

Nie wyjaśniałem swojego zachowania obecną funkcją. Nie byłem tak głupi.

Pociągnąłem go za rękę. Bardzo szybko zacząłem myśleć trzeźwo. Strzały zdarzały się nawet w środku miasta, w końcu byliśmy w Stanach Zjednoczonych. W dłoni zaciśniętej na jego przegubie, czułem skórzane bransoletki, które zwykle nosił. Odrzuciło go do tyłu tak, że jego ciało schowało się za moim. Pocisk świsnął zaraz przed nami, tłukąc witrynę sklepu z tekstyliami. Brzdęk szkła zdawał się dodatkowo podsycać panikę, która wybuchła w ciasnej uliczce biegnącej w stronę oceanu.

Zlokalizowanie napastnika wśród uciekających ludzi wolałem sobie odpuścić. Korzystając z zamieszania, wciągnąłem młodego w pierwszą prostopadłą uliczkę, którą mogliśmy się stąd oddalić. Odruchowo ułożyłem dłoń na kaburze schowanej za marynarką, lewą ręką wciąż zaciskając na ręce Somy.

Napastnik nie obstawił przyległych uliczek, dlatego bez przeszkód można było się wycofać. Tak przynajmniej mi się wydawało, dlatego zwolniłem nieco kroku, kiedy tylko znaleźliśmy się poza tłumem. Parłem jednak bezmyślnie przed siebie, jakby kompletnie zapominając o tym, że ciągnąłem chłopaka za sobą. Dopiero po momencie to do mnie dotarło. Zatrzymałem się wtedy i puściłem go, nie cofając jednak ręki zbyt daleko, zupełnie jakbym podświadomie nie chciał wypuścić jego przegubu.

Spektrum czerni | KuroshitsujiWhere stories live. Discover now