13:S - Bezbarwny horyzont

67 10 1
                                    

Wrzask mew rozbrzmiewał w mojej głowie, gdy ptaki te krążyły gdzieś nad nią. Ich białe pióra niemalże stapiały się z kolorem szaro-mlecznego nieba. Świt miało ono już za sobą, a jednak jego kolor nie nabierał ani odrobiny błękitu. Nawet ciemny granat oceanu nie chciał zabarwić bladego nieboskłonu.

Wiatr owiewał mi twarz, na wargach zostawiając drobinki soli. Szum bezkresnej wody odprężał mnie na tyle, że nie bałem się zamknąć oczu. Siedziałem na płaskiej skale, lecz dłońmi brodziłem w nieco wilgotnym piasku. Za plecami miałem domek letniskowy, w oddali którego leżało miasto, które nigdy nie spało. Nadal czułem na karku jego gorący oddech o zapachu spalin, a po kościach rozchodziły się wibracje metalowych konstrukcji.

Ostatnie dni były ciężkie, to zapewne dlatego nie mogłem zmusić się do spania.

Westchnąłem. W przyjemnym chłodzie poranka skóra zdawała się odpoczywać, jednak oczom to nie wystarczało. Cienie pod oczami zaczynały mi ciążyć. Powinienem leżeć w łóżku, a jednak siedziałem u skraju Pacyfiku, nie pozwalając jednak, by jego wody choćby musnęły palce moich stóp.

Pamiętałem, że kochałem, gdy woda obejmowała całe moje ciało wilgotnymi ramionami. Lubiłem nurzać się w jej ciszy niemalże złowrogiej, gdy jej mętna ciemność tłumiła wielkomiejskie światła. Uczucie powietrza wyciskanego z płuc było mi bliskie jak żadne inne doznanie. Umiałem oprzeć się sile tego żywiołu, a teraz bałem się, że gdybym zanurzył głowę, powierzchnia już nigdy by jej nie ujrzała. Opadłbym na dno, a bentos związałby moje ciało z piaszczystym mułem. Woda tym razem przyjęłaby mnie całkowicie, a nie wyrzuciła na zaśmiecony brzeg rzeki z płucami przepełnionymi płynem jak ostatnim razem.

Na początku myślałem, że Phantomhive będzie moim kuponem lotto, przepustką do wolności. W ciągu ostatnich paru dni zmieniłem jednak zdanie i wizja łatwego szmalu prysła niczym bańka mydlana.

Sędziego, który został przydzielony do sprawy podziału majątku Vincenta, znaleziono wczoraj martwego w jego mieszkaniu z rozłupaną czaszką. Agares był skorumpowanym gnojem, niemniej jednak nie mógł zignorować pojawienia się domniemanego pierworodnego zmarłego bogacza, dlatego też musiały zostać zlecone testy genetyczne. Niemniej jednak teraz i tak wszystko poszło jak krew w piach, skoro cały proces związany z dziedziczeniem firmy i pieniędzy został zawieszony. Nie wydawało mi się, żeby prędko ruszył się z miejsca. Presja czasu była dla mnie odczuwalna. Wiedziałem, że Takera mury więzienia nie utrzymają długo i że muszę zniknąć, zanim będzie miał okazję zacisnąć na mojej szyi palce zakończone długimi paznokciami.

Wzdrygnąłem się, kiedy poczułem na ramieniu czyjś dotyk. Płynnym ruchem wstałem i obróciłem się, choć jeszcze chwile temu próbowałem pogrzebać własne myśli pod kruszejącą skałą. Wypuściłem z płuc oddech wstrzymany na chwilę, kiedy dostrzegłem jedynie chłopaka na tle burego, morskiego pejzażu. Był ubrany, ale wyglądał, jakby dopiero co się obudził.

– Znów nie spałeś? – zapytał, a jego głos zlewał się z szumem fal. Wzruszyłem ramionami i nie mówiąc nic, spróbowałem wzrokiem sięgnąć za horyzont. – Nie możesz tak funkcjonować. – Dotknął mojej dłoni, jednak prędko ją cofnąłem. Nie przepadałem za dotykiem innych. – Zmarzłeś. Długo już tutaj tak siedzisz?

– Przestań mówić do mnie, jakbym był upośledzony – burknąłem.

– Wybacz. – Miał na sobie bluzę, a dłonie wcisnął w jej kieszenie.

– Idź się schowaj – powiedziałem takim tonem, jakbym kazał mu spierdalać.

Westchnął. Nie polemizował, tylko niespiesznym krokiem ruszył w stronę domku. Stopy zapadały się mu w suchym piasku, dopóki nie postawił ich na porośniętej suchą trawą wydmie. Rzucił, że zrobi mi śniadanie, zanim zniknął mi z oczu.

Spektrum czerni | KuroshitsujiWhere stories live. Discover now