Rozdział 1

25 2 0
                                    

Po raz ostatni wchodzę do wysprzątanego pokoju. A przynajmniej mam nadzieję, że to ostatni raz. To on był odpowiedzialny za porządek w naszym otoczeniu. Gdyby to zależało ode mnie nie było by żadnego porządku. Kiedy teraz o tym myślę dochodzę do wniosku, że większość dobrych rzeczy w naszym związku (wciąż nie mogę przyzwyczaić się do brzmienia tych słów -nawet w mojej głowie. Nasz związek? Związek, którego ja jestem częścią? Nie, raczej nie. Przecież ja nie jestem na tyle głupia by marnować swój cenny czas. A przynajmniej nie byłam do tej pory). Gdyby nie on... cóż zaraz się przekonam co by było gdyby nie on. Gdy w końcu znajdę w sobie odwagę by przestać kręcić się po mieszkaniu, które kiedyś należało do niego... przed nami. Przed tym całym szajsem, który spadł na jego głowę przeze mnie i zamienił jego wycieczkę krajoznawczą w ucieczkę przed wyrokiem śmierci.

Ktoś taki jak on nigdy nie powinien pojawić się na mojej drodze. Albo inaczej. To ja nigdy nie powinnam znaleźć się na jego. Przecież od początku wiedziałam, że to nie może się dobrze skończyć. Mimo to odwlekałam swoje odejście, licząc, że pewnego dnia uwierzę w jego zapewnienia o tym jakie to mamy szanse. On nie miał żadnej szansy - nie ze mną. A teraz jest już za późno. Teraz nawet nie mam od kogo odejść. Jedyne co mogę zrobić to pożegnać się z pustym mieszkaniem, którego nie odwiedzał od pięciu lat i liczyć, że teraz - gdzieś tam w świecie, gdziekolwiek jest - jest szczęśliwszy. Bez choćby jednego wspomnienia o mnie - kobiecie, która zrujnowała jego życie.

Biorę głęboki wdech i po raz ostatni przeglądam jego zapiski - ostatni ślad akademickiego życia, które prowadził pięć lat temu. Kariera naukowa była jego marzeniem. Wielkim i niespełnionym - ponieważ spotkał mnie. W końcu zbieram w sobie wystarczająco dużo siły by wyjść z pokoju, z mieszkania, z budynku. Staję po drugiej stronie ulicy i pozwalam sobie na jeszcze jedno, ostatnie spojrzenie. W końcu już nigdy tu nie wrócę. On też nie. To miejsce jest tylko reliktem przeszłości i starych nadziei.

Idę w dół ulicy, starając się go porzucić. To już koniec. Ostateczny i nieodwołalny. Koniec nas. Zostałam tylko ja - tak jak było prze te wszystkie lata zanim on pojawił się w moim życiu i zaczął mi kłaść do głowy te wszystkie bzdury "my kontra świat". Tak powinno zostać już do dobre. Rzeczywistość wraca na znajomy tor. Tor, na którym wciąż czeka na mnie proces i najprawdopodobniej egzekucja, ale przedtem spotkanie z wszystkimi, którzy uwierzyli w moją sprawę. Żywymi, których zostało niewielu i prawdopodobnie mnie nienawidzą oraz martwymi, którzy dla mojej mrzonki o wolności oddali wszystko a przy których mnie nie było, gdy konali w męczarniach.

Nie wiem jak długo szłam, ale moją uwagę zwrócił dopiero zatrzymujący się samochód. Rozejrzałam się. Wokół mnie niemal nie było ludzi. Do tego było znacznie ciemniej niż gdy wychodziłam.

- Hej, piękna, podwieźć cię gdzieś? - spytał kierowca przez uchyloną szybę. Ciężko westchnęłam. Kiedyś takie zaczepki były nawet śmieszne. Patrzenie jak facet, który nie wie z kim ma do czynienia, próbuje zaciągnąć mnie do samochodu, a następnego dnia ktoś znajduje tylko samochód, bo świat jest lżejszy o jednego, upierdliwego dupka.

Nawet rozważałam powrót do starej rozrywki, jednak w mojej głowie natychmiast rozległ się jego głos.

"Możesz być dobrym człowiekiem, kochana. Wiem, że gdzieś tam, w głębi twojej duszy, jest dobro. Po prostu zakopałaś je bardzo głęboko. Ale to wcale nie znaczy, że tak musi być zawsze."

Był taki głupi w swoich próbach udowodnienia mi, że jestem dobrym człowiekiem. Im bardziej  starał się pokazać mi moją rzekomą dobroć, tym gorsze rzeczy robiłam, by udowodnić mu, że się myli. A mimo tego nie zostawił mnie. Nigdy. Był taki głupi. Taki naiwny w tych swoich próbach zrobienia ze mnie lepszego człowieka. A na koniec, gdy ponosił klęskę (zawsze przegrywał. Za każdym razem.) wzruszał ramionami i smutno się uśmiechał.  

"W porządku" - mówił - "dziś byłaś okropna. Jutro możemy spróbować jeszcze raz."

"A co z dzisiaj?" - kpiłam z niego za każdym razem. - "Dzisiaj mogę być złym człowiekiem?"

"Dzisiaj po prostu zrobiłaś coś złego i zakopałaś swoje dobro jeszcze głębiej" - wzruszał znów ramionami - "ale już taki mój los, że kocham cię bez względu na to jak straszne rzeczy robisz."

A potem mnie przytulał. Zawsze mnie przytulał.

Taki głupi, taki naiwny.

Nikt we mnie tak wcześniej nie wierzył. Pewnie dlatego też nikt wcześniej tak się na mnie nie zawiódł zastając rozpłatanego trupa na środku swojego salonu.

Kontynuuję swoją wędrówkę nucąc pod nosem piosenkę o kobiecie, która zabijała każdego swojego chłopaka, bo okazywał się nie być księciem z bajki. Pierdolona psychopatka. Prawie tak popierdolona jak ja.

W końcu dotarłam do celu. A przynajmniej uznaję to miejsce za cel, bo nie wiedziałam gdzie idę, póki nie stanęłam na idealnie skoszonym trawniku. Po za tym nie do końca wiem gdzie indziej miałabym pójść - Londyn to jego miasto, nie moje. Przynajmniej nie ten Londyn. Ignorując świadomość głupoty jaką jest przychodzenie do domu Kierana, wchodzę do środka. Jako członek Rady, która już raz skazała mnie na śmierć, powinien chcieć mnie wydać, ale jestem pewna, że tego nie zrobi. W końcu nie złapali mnie przez tyle lat głównie dzięki niemu. No i jest moim szwagrem.

- Kieran!

Po upewnieniu się, że nie zastałam właściciela, szybko pokonałam schody i znalazłam gościnną sypialnię. Znajdowała się w tym samym miejscu, co komnaty żony Kierana w 1789r.. Padłam na łóżko z nadzieją, że jeśli Kieran wróci na noc do domu to tu nie zajrzy. Nie ma żadnego powodu, by zaglądać do gościnnego pokoju, który powinien stać pusty.

Wkopałam swoją torbę pod łóżko i zmusiłam się do podjęcia próby snu - w końcu nie wiem, kiedy znowu nadarzy mi się taka okazja.

Obudziłam się w środku nocy. A przynajmniej wydaję mi się, że jest noc. Wszędzie jest ciemno, a Kieran ma obsesje na punkcie wielkich okien - nawet w pomieszczeniach do których nie zagląda. Rozejrzałam się starając się zauważyć cokolwiek - na przykład jakiś ruch, ponieważ właściciel domu uwielbiał zaczajać się na bo Bogu ducha winnych gości w fotelu i czekać aż się obudzą tylko po to żeby ich napastować w ciemnościach.

Ale Kierana nigdzie nie było.

Za to ktoś zasłonił ogromne okna. 

Kto?

W pośpiechu zerwałam się z łóżka. 

Był tu.

W wyuczonym odruchu łapię swoją torbę i cicho otwieram drzwi. Sprawdzam czy na korytarzu nikogo nie ma. Pusto. Ruszyłam w kierunku schodów. Musiałam wydostać się stamtąd jak najszybciej - tylko wtedy miałam szansę na uniknięcie rozmowy, która wisiała nade mną od dłuższego czasu. 

Jak najszybciej pokonałam schody, ciesząc się, że żaden stopień nie zatrzeszczał, gdy na niego nastąpiłam i po kilku chwilach znów stoję na idealnie skoszonym trawniku.

Wcześniej się myliłam. To nie środek nocy a początek świtu.  

Na podjeździe stał samochód, który od razu rozpoznałam - choć nie jest to mój samochód, tylko inny egzemplarz tego samego modelu. Do szyby, ktoś przykleił kartkę - od razu rozpoznaję pismo Kierana:

"Wracaj do środka zanim jakiś idiota zobaczy cię na moim podjeździe. Nie będzie mnie przez tydzień - dom jest twój."

Prycham, zrywając kartkę z szyby.

Pierdolony Kieran zna mnie lepiej niż większość ludzi. Normalnie zignorowałabym tę wiadomość, ale ostatni miesiąc spędziłam na uciekaniu z miejsca w miejsce, więc wygodny dom Kierana jest kuszący. A skoro zostawił kartkę, to już go nie ma.

Chrzanić to. Chwila odpoczynku mnie nie zabije. Może nawet w końcu wymyślę co zrobić z resztą swojego życia? Albo chociaż najbliższym czasem? Naprawdę, nie pogardziłabym jakimś planem.

Z kartką w ręce wróciłam do środka i rozpoczęłam poszukiwania czegoś do jedzenia. Ostatecznie skończyłam z winem i popcornem w salonie. 

Więc co dalej zrobię ze swoim życiem? Bo póki co nie zrobiłam nic dobrego.


Jej wysokość RewolucjaTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang