Rozdział 2

18 0 0
                                    

Rok później

Po raz ostatni spojrzałam na swoje odbicie w lustrze. Czarna, elegancka sukienka, szpilki, włosy spięte w warkocz. Ktoś zupełnie obcy. Nawet na spotkaniach Rady bardziej przypominałam siebie. Ale tu nie chodzi o mnie. Chodzi o to by być kimś takim jak on - kolejnym szanowanym profesorem z rodziny Merwetherów. Wzięłam głęboki wdech. Tak, to odpowiedni strój. Wyglądam jak jego żeńska wersja z tych wszystkich uniwersyteckich zdjęć. Nie, to nie jest odpowiedni strój. Nie mogę. Nie zrobię tego. Nie mogę tak po prostu zostać... nim. 

Z frustracją zrzuciłam z siebie sukienkę i usiadłam na łóżku. 

Nie potrafię go zastąpić. Nie mogę być nim. To się wydaje... niewłaściwe. 

Nie. Muszę to zrobić. Nie ma innych możliwości. Znowu ubrałam sukienkę i szpilki, złapałam skórzaną aktówkę i wyszłam z mieszkania nie zerkając już na swoje odbicie. Nie potrzebuje kolejnych wątpliwości. 

Raz tylko spojrzałam na rower stojący w holu. Uparłam się by przyjechał tu ze mną, ale nie lubię nawet na niego patrzeć a co dopiero używać. Zanotowałam w pamięci, by kazać go komuś stąd zabrać. 

Zjechałam windą na dół, gdzie przy białej bezosobowej ladzie siedziała recepcjonistka, którą Finn próbował nieudolnie podrywać. Na mój widok natychmiast się wyprostował.

- Madame! - powiedział z zaskoczeniem, szybko zerkając na zegarek, zawieszony nad głową recepcjonistki: 8.30. 

- Dzień dobry, Finn - powiedziałam, nie zatrzymując się. Szybko podszedł do drzwi i otworzył je przede mną.

- Na uczelnię, madame?

Skinęłam głową. 

Otworzył przede mną kolejne drzwi. Wsiadłam do samochodu. 

Przez całą drogę nie zamykały mu się usta. Zaczął od przepraszania za recepcjonistkę ("bardzo poczułam się urażona", prychnięcie), potem przeszedł do narzekania. Nie przerywałam mu. Dzięki monologowi nie musiałam nawet zastanawiać się nad odpowiedzią. 

Gdy zatrzymał się przed uczelnią wysiadłam bez słowa, nie czekając aż skończy kolejne zdanie o ilości turystów. 

Jak najszybciej przeszłam przez plac pełen studentów i pokonałam kilka schodów do głównego wejścia.  Gdy tylko przeszłam przez ogromne drzwi podeszła do mnie wysoka, szczupła dziewczyna.

- Profesor Merwether? - spytała, mocno przyciskając teczkę do piersi.

- We własnej osobie.

- Jestem Josette McKenzie, z działu kadr. Miło mi panią poznać, choć przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach - powiedziała, potrząsając moją ręką.

Oczywiście. Przyjechałam tu jako profesor - wdowa po szanowanym profesorze, który uczył tu przez kilka lat, wziął urlop i umarł kilka tygodni temu. Zastanawiające jak Rada potrafi naginać rzeczywistość.

- Dziękuje - powiedziałam obojętnie.

- Zaprowadzę panią do auli.

Po drodze kilka osób rzuciło mi zaciekawione spojrzenie. Przez chwilę czułam się jakbym znowu była uczennicą - tą nową. Potrząsnęłam głową. Jestem wykładowcą. Kimś kto - przynajmniej  w teorii - wie co tu robi. 

Jej wysokość RewolucjaOnde as histórias ganham vida. Descobre agora