Rozdział 6

6 0 0
                                    

Spotkanie Rady było dla mnie swego rodzaju wybawieniem. Wzięłam kilka dni wolnych, co oczywiście wszyscy rozumieli. "Wypadek biednej Jane" w końcu miał miejsce bezpośrednio przede mną. Po kilku dniach miałam dosyć powracającej atmosfery nieszczęścia. Ludzie nie wiedzieli komu bardziej współczuć: jej czy mnie. 

Jedynie Samuel Langford, gdy wieczorem siedzieliśmy w pubie i piliśmy piwo, zapytał:

- Sholtek to tak sama z siebie?

Wzruszyłam ramionami.

- A jakie ma to znaczenie?

Najważniejsze, że przez najbliższe miesiące będzie dochodzić do siebie, z dala ode mnie. O ile kiedykolwiek dojdzie do siebie.

Samuel pokiwał głową i więcej nie poruszył tego tematu. Kieran opowiadał mi kiedyś o tym jak Samuel wpadł do Felice'a, gdy obaj Merwetherowie byli zajęci... sprawami, których ludzkie oczy nie powinny zobaczyć. Wpadł tam wesoły i żywy jak zawsze, zaczął od razu trajkotać jak katarynka, a potem zobaczył co się dzieje w mieszkaniu. Nie zrozumiał tego, nie zrozumiał ogromnej klatki, w której z prędkością światła biegał jakiś chłopak, obijając się o kraty. Po lewej i prawej stronie małego więzienia, usadowili się Felice i Kieran, opróżniając kolejne butelki wina. 

Samuel był w szoku, ale nie pytał o wyjaśnienia. Po prostu wyjąkał, że wpadnie później i wyszedł. 

Cała ta historia bardzo rozbawiła Kierana.

A chłopak w klatce ostatecznie został utopiony - proste zaklęcie wypełniające płuca wodą. Właśnie to się dzieje z ludźmi noszącymi na sobie skutki nieudanych zaklęć. 


Spotkanie Rady miało się rozpocząć w środę o ósmej wieczorem, w Pradze. We wtorek wieczorem wsiadłam do samolotu w Kidlington. Nieco ponad dwie godziny później wychodziłam z praskiego lotniska.  Miałam jakieś dwadzieścia godzin do rozpoczęcia obrad. Mogłam wynająć pokój w hotelu albo wrócić do rodzinnego domu. Albo po prostu spacerować po mieście, które kiedyś było moim domem. 

Ruszyłam w stronę mojej dawnej uczelni - była mi domem, gdy ten prawdziwy nie potrafił spełnić tej roli. O tej godzinie nie mogłam wejść na kampus, ale nie przeszkadzało mi to w koczowaniu przed nią.

Miałam dziewiętnaście lat, gdy pierwszy raz przekroczyłam główną bramę. Pierwszy października - pierwszy dzień zajęć. Byłam taka podekscytowana - w końcu zaczynałam studia! Nie planowałam kariery naukowej - w końcu wybrałam filologię angielską, to nie jest dziedzina, w której można dokonać jeszcze jakichś przełomowych odkryć. Miałam tu kilku starszych znajomych - czarowników.  Resztę poznałam przed końcem pierwszego semestru. W tym Vaję Tichy.

Uśmiechnęłam się do siebie. Vaja Tichy. Ładna, szczupła, brunetka z rozpalonymi żądzą oczami. Nikt nie wiedział czego tak desperacko pożądała. Może tej wolności, o której ciągle mówiła? Wolności, za którą zapłaciła życiem? 

Tylko o tym wszyscy pamiętają. Że Tichy została skazana i stracona. Znacznie wcześniej niż większość z tych, która rzeczywiście doczekała się wydania wyroku. Tichy zginęła zanim wszystko na dobre się zaczęło.

Miała być straszakiem. Większość już o niej zapomniała. Bo dla większości ja byłam pierwsza.

Pierwsza była Tichy. Ja byłam po prostu głośniejsza i bardziej radykalna.

Tichy była prawdziwym początkiem.

Przynajmniej dla mnie.

I potem już nic nie było takie samo. Co mnie wtedy podkusiło? Co mną kierowało kiedy powiedziałam, że będziemy kontynuować to co ona zaczęła? Że jej śmierć nie pójdzie na marne? Powinnam była siedzieć cicho. Sprawa by się rozpłynęła i wszystko wróciło do normy.

Jej wysokość RewolucjaWhere stories live. Discover now