Kielich

7.1K 599 127
                                    

Czekanie. Duża część mojego życia opiera się właśnie na tym. Na czekaniu. Na odpowiednie zlecenie, na odpowiedni moment na jego wykonanie, i tak dalej. Wciąż czekam, na sen, na jedzenie, na ucieczkę, na samotność, na noc. Czekam nawet na to, co już się wydarzyło. Cały czas naiwnie czekam, aż moja przeszłość do mnie wróci. 

Tym razem jednak czekałem, bo mi za to zapłacono. 

Ze zwoju, otrzymanego wczoraj, dowiedziałem się o wiele mniej niż miałem się dowiedzieć. Duża część informacji została zapisana, i to właśnie stanowiło dla mnie problem. Czytanie nigdy nie należało do moich mocnych stron, być może dlatego, że wcale tej strony nie posiadałem. 

Na moje szczęście ktoś o dobrym sercu zaopatrzył wskazówki w rysunek twarzy tego gościa, no i mapę miejsca, do którego mam zanieść łup. Słowem: hura, nie zginę.

Stałem właśnie przed jednym ze straganów, z kapturem i szalem zasłaniającym twarz, denerwowałem handlarza ciągłym oglądaniem, krytykowaniem i przebieraniem w jego glinianych wyrobach. Nad dziurawymi dachami błyszczało już południowe słońce. Oczekiwanie powoli zamieniało się w zniecierpliwienie. Kątem oka rozglądałem się po okolicy, wypatrując mężczyzny ze szkicu, mężczyzny o bardzo szczurzej twarzy, długim nosie, i głęboko osadzonych, małych oczkach gryzonia. Aż dziw bierze, że został złodziejem, kiedy ma tak typową, złodziejską mordę. 

Wreszcie, w tłumie zauważyłem coś, co pobudziło mój wyszlifowany zmysł. Kaptur? Szal na twarzy? Luźny płaszcz w którym zmieści się wszystko? Ha, sprytne, ale profesjonalista, czytaj: ja, bez trudu zauważy, że coś tu nie gra.

Chociaż w sumie wręcz przeciwnie. Dla mnie gra i buczy. Czuć od gościa naiwność nawet w tym gęstym smrodzie.

Odstawiłem gliniany dzbanek, komentując go przy okazji jako badziewie. Handlarz zabijał mnie wzrokiem. Zabawne jest życie w nieprzywiązaniu do społeczeństwa.

Wyrachowanie zwyczajnym krokiem podszedłem do skupiska ludzi. Jak na złodzieja, mój cel był wyjątkowo nieostrożny, i stał jak kołek w samym centrum chaosu ludzkich ciał. Ocierało się i wpadało na niego po kilka osób na minutę. 

Jeny, serio zgarnę taką kasę za taką dzieciną robotę? Nie chce się wierzyć...

Schowałem się za węgłem. Ściągnąłem kaptur i szal. Włosy natarłem sadzą z sakiewki. Charakteryzacja tego typu jest przydatna, kiedy chce się zamaskować w niepodejrzany sposób. Byłem gotowy.

Wyszedłem prosto w tłum. Już z daleka zauważyłem pomiędzy połami płaszcza Pana Szczurka metaliczny, a nawet złoty błysk. Musiałem stłumić rosnący mi na twarzy uśmiech zwycięstwa. Był zdecydowanie wyprzedzony, choć już czułem w dłoniach ciężar mojej zapłaty. Zbliżałem się już od tyłu do mojego celu. Oblizałem usta, i poruszyłem dobrze rozgrzanymi palcami. Już po chwili potrąciłem Szczurka ramieniem. Jego płaszcz rozwarł się w podmuchu, gdy odwracał się z zaskoczeniem w moją stronę. To był mój moment. Moja ręka jak niewidzialna smuga wkradła się pod materiał, i zanim ten opadł, wyciągnęła spod niego obiekt wielkości dzbanka, nieszczelnie owinięty w skórę. Wystawało spod niej złote ucho pucharu. 

Mam cię.

- Uważaj jak chodzisz, kmiocie! Nie stoi się w takich miejscach! - warknąłem na zdezorientowanego gostka o twarzy gryzonia. Puchar dawno już zniknął pod moim ubraniem.

- Prze-przepraszam. - skruszył się, a ja o mało nie wybuchnąłem śmiechem. No po prostu komedia. Kryminalista z piekła rodem normalnie.

- To spierdalaj stąd, a nie ruch tamujesz! - kontynuowałem, bo po prostu nie potrafiłem się powstrzymać. Mężczyzna skurczył się, był na prawdę przestraszony moją agresywną postawą, mimo iż ktoś z moją sylwetką raczej rzadko jest brany za zagrożenie. O dziwo, zrobił to co kazałem. Zawinął się ze spuszczoną głową. 

Euforia tłukła się po mnie jak wściekła osa. Miałem ochotę tarzać się po ziemi ze śmiechu, ale nie.

Świętowanie lepiej zostawić na powrót do domu. 

Tam więc się też udałem, patrząc co jakiś czas, jak na Szczurka wpadają kolejne osoby. Kolejne przykrywki dla mnie.

Boże, to była jedna z przyjemniejszych robót w mojej karierze, jak raz był ubaw.

***

Mój dom nie zachwycał. Zwyczajna chata, zbita przez nie wiem kogo. Kogoś, kogo pochowałem już dawno temu tuż obok. Nie pamiętam kto leży w tym grobie, ale po tylu próbach przypomnienia sobie o tym kimś czegokolwiek, poddałem się. Kończy to się zawsze rozczarowaniem, i okrutnym bólem głowy. Cóż, pewnie to jakiś myśliwy, skoro swoją szopę postawił za miastem.

Teraz jego dom należał do mnie. Niewiele w nim zmieniłem. Bez pamiątek jedyne co mogłem zbierać, to ewentualne łupy, będące pamiątkami kogoś innego. 

Leżałem na łóżku. Wpatrywałem się w omszony strop. Chodziły po nim pająki, pożerały ćmy. Mój wzrok niespodziewanie spadł na stół. Na stojący na nim pakunek.

Niby miałem się nie interesować, ale przecież od zaglądnięcia kielicha nie ubędzie, prawda? 

Niepewny co do prawdziwości własnych myśli, wstałem, i podszedłem do pakunku jak do dzikiego zwierzęcia. Czułem się dziwnie zagrożony... Nie było to zbyt przyjemne, zwłaszcza że dom zawsze traktowałem jako miejsce, gdzie nic nie może mi zagrozić.

Naiwne myślenie, ale uspokajające, i nie pozwala tak szybko popaść w szaleństwo. 

Ostrożnie odwinąłem obiekt z warstwy skóry. Moim oczom ukazał się... kielich. Nie wiem czego się spodziewałem, wiedziałem przecież na co dostałem zlecenie. Odetchnąłem jednak z ulgą, bo naczynie nie zabiło mnie za to ogromne odstępstwo od umowy.

Kielich był złoty. Wiedziałem to już wcześniej, ale nadal trochę mnie to olśniło, nawet po latach podziwiania rozmaitych złotych skarbów, ten robił wrażenie. Bo złoto było odrobinę inne. Nie było w ciepłym odcieniu słonecznej żółci, lecz bardziej jak... księżyc latem. Kolor o wiele bardziej zdystansowany, o wiele bardziej... eteryczny. 

Obszedłem stół by przyjrzeć się łupowi z każdej strony. Nadal brakowało mi odwagi by go podnieść. 

Był idealnie gładki na całej powierzchni. Ani jednego zadrapania, rysy, czy nawet śladów brudu. Jedyne co burzyło perfekcyjną, lustrzaną taflę skarbu, było rzeźbienie na przodzie. Okrągły znak na kształt pieczęci miał w środku ilustrację skrzydlatego gada. Smoka.

Wzdrygnąłem się. Mimo iż wątpię w istnienie tych stworzeń, zawsze odczuwałem przed nimi dziwny lęk. Nigdy żadnego nie widziałem, przynajmniej z tego co pamiętam, lecz mam dreszcze nawet na widok prymitywnych symboli smoków, popularnych elementów godeł, a nawet sklepikarskich szyldów.

Więc co dopiero na widok miniaturowej, ale za to prawie jak żywej ilustracji na złotym kielichu. Miałem ochotę schować się pod łóżko. Wręcz czułem na sobie ognisty lub zatruty oddech gadziny, i jej morderczy wzrok, skanujący mnie z apetytem chciwej bestii, rządnej mojej, i tylko mojej krwi...

Z sercem walącym o żebra zarzuciłem skórę na naczynie. Oddychałem niespokojnie. Wciąż w uszach rozbrzmiewał mi szelest metalicznych łusek wijącej się miniatury potwora. 

Nie zasnę dzisiaj. To cholernie źle. Szlag, co mnie napadło!? Ciekawość zawsze prowadzi do oparzeń, a ja i tak... Eh...

Skończyłem sam na siebie krzyczeć. To nie ma sensu. 

Położyłem się na sienniku. Ogień w małym palenisku dogasał, a mrok powoli pożerał pomieszczenie. Tym bardziej nie miałem odwagi się ruszyć z miejsca. Ironia? Złodziej bojący się ciemności we własnej norze? Raczej niefart, a nie ironia.

Zacisnąłem drżące powieki. Ciemność pod nimi nie była tak obfita w poruszające się cienie, więc dawała złudny spokój. Tak jak się spodziewałem, sen gdy przychodził, był przeze mnie natychmiast odrzucany, ze względu na swoje przepełnienie ogniem, i uderzeniami wielkich, smoczych skrzydeł.

Przynajmniej póki wolne moja regularność choć trochę istnieje.

Drakonis Severus (bxb)Where stories live. Discover now