Rozdział I - ,,Jesteśmy jak rodzina''

210 16 21
                                    

*** Lekcje***

Czas dłużył mi się w nieskończoność. Siedziałam leniwie na krześle, opierając głowę na swej dłoni i z niecierpliwością wyczekując końca lekcji. Wpatrując się bezczynnie w zapisane przez nauczyciela matematyki algorytmy oraz wzory, doszłam do wniosku, że...

 — Nie czaję tego...  — pomyślałam zrezygnowana, zauważywszy, iż cała klasa notuje coś w zeszytach, a ja nawet nie wiem co.

Szczerze? Matematyka to z pewnością nie moja bajka... Te wszystkie liczby, działania, potęgi, pierwiastki, pola – są dla mnie jak jakieś dziwne symbole sprzed miliona lat lub, co gorsze – czarna magia... Ale cóż... Tak to już jest z tym przedmiotem – początkowo wszystko wiesz i rozumiesz, czując się niemal jak Einstein, ale gdy odwrócisz wzrok choćby na minutkę, sekundkę – żegnaj, przyjacielu... A ocenę niedostateczną ze sprawdzianu masz gwarantowaną... 

W klasie panowała taka cisza, iż z łatwością można było usłyszeć tykanie zegara, kapanie wody z kranu, przelatującą muchę czy nawet westchnienia zrozpaczonych uczniów. 

Gdy po paru minutach wreszcie zadzwonił dzwonek, tym samym wywołując uśmiech na twarzy wielu osób, jednym, szybkim ruchem ręki zgarnęłam wszystkie leżące na ławce książki, niechlujnie wpychając je do plecaka. Po wykonaniu tej czynności, błyskawicznie wstałam z krzesła i razem z chmarą szczęśliwych nastolatków, w mgnieniu oka ruszyłam ku wyjściu z klasy.

Opuściwszy już więzienie potocznie nazywane szkołą, spojrzałam na czarny zegarek znajdujący się na moim nadgarstku. Wskazywał równo piętnastą czterdzieści, co zbytnio mnie nie cieszyło.

 — Aha... Więc mam dwadzieścia minut – a raczej piętnaście, bo powinnam być nieco wcześniej od pozostałych – żeby dojść niemalże na drugi koniec miasta... Nie no, spoko... — pomyślałam sarkastycznie, przyspieszając nieco kroku.

Większość osób wracała właśnie ze szkoły, a niektórzy z pracy, zatem w mieście zrobił się niemały tłok i chaos. Z ogromnym trudem przeciskałam się przez tłumy ludzi znajdujących się na chodniku. W końcu jednak, po kilku minutach marszu, dotarłam do zamierzonego celu. Przede mną stał niewielki, drewniany dom wykonany w tradycyjnym japońskim stylu, przez co odstawał wyglądem od tutejszych, nowojorskich budynków. 

 Spoglądając na zegarek, zdałam sobie sprawę, iż najwidoczniej nie doceniłam swoich możliwości, gdyż dotarłam tu ,,aż" minutę przed czasem. Energicznie zapukałam w drzwi, wyczekując przybycia właściciela.
Nie minęło kilka dobrych sekund, a otworzył je wysoki, starszy mężczyzna ubrany nieco nietypowo. Gdybym spotkała go po raz pierwszy, bez wątpienia uznałabym, że to Jackie Chun. Aczkolwiek od wspomnianego aktora, mojego dziadka odróżniała średniej długości, jedyna w swoim rodzaju ,,kozia bródka".
Mężczyzna powitał mnie miłym uśmiechem, po czym nie wypowiadając żadnego słowa, wskazał gestem, abym weszła do środka. Bez chwili wahania zrobiłam to, o co prosił.

 — Dobrze, że jesteś, Katniss. Tym razem punktualnie — rzekł z niewzruszonym spokojem i niezauważalnym uśmiechem na twarzy, siadając na jednym z krzeseł, postawionym przy niewielkim, drewnianym stole. - Napijesz się herbaty?

— Nie, dziękuję... — odpowiedziałam uprzejmie, obserwując, jak właśnie nalewa sobie herbatę do kubka. — Aleeee... Słyszałam, że zainwestowałeś w nowe dojo... Ponoć milion razy lepsze od wcześniejszego. Więc... Chyba ktoś powinien je przetestować, nie? — spojrzałam na dziadka proszącym wzorkiem.

— Doprawdy? — mężczyzna spytał unosząc brew. Następnie wstał i dopijając resztki swojej herbaty, zaczął zmierzać powolnym krokiem wzdłuż korytarza. — W takim razie chodźmy. — usłyszałam po chwili milczenia.

 [TMNT 2012] Nieuchwytni - Stowarzyszenie Cieni Where stories live. Discover now