Rozdział 1. Wprowadza się pasożyt

1.6K 101 31
                                    

Do niedawna na pytanie, jaki jest dla niego najgorszy dzień tygodnia, bez wahania odpowiedziałby, że poniedziałek. Nikt ich przecież nie lubił, bo nikt nie lubił powrotów do pracy po przyjemnie spędzonym weekendzie, jednakże co, jeśli ten weekend również był wypełniony pracą? Wtedy ostra granica pomiędzy leniwą sobotą i niedzielą, a depresyjnym poniedziałkiem zacierała się, nie pozostawiając różnicy pomiędzy resztą z siedmiu dni.

Zaparkował samochód tuż pod jednym z nowych bloków, wcale się nie ciesząc, że w piątkowe popołudnie znalazł tu wolne miejsce. Miał wrażenie, że już nic nie poprawi jego wisielczego humoru. Rozciągająca się przed nim wizja spędzenia piątkowego wieczoru przed komputerem oraz tworzenia kolejnych durnych grafik dla durnych firm, które nie potrafiły zdecydować, jaki kolor i zakrzywienie napisu dobrać, wcale nie zachęcała. Warknął ciężko pod nosem, trzaskając mocno drzwiami pięcioletniego hyundaia elantry, za co każdą inną osobę wypatroszyłby żywcem. W końcu wciąż spłacał kredyt za ten pojazd, dzisiaj jednak wszystko było mu jedno. Miał dość.

Potarł nerwowo dłoń, na której znajdowały się już pierwsze czerwone ślady po paznokciach, po czym obszedł samochód, żeby wyciągnąć z bagażnika torbę z laptopem. Wiedział, że ta praca nie wyjdzie mu na dobre, w końcu wiązała się z dedlajnami, które z kolei przeradzały się w nerwówkę, a on tego drugiego powinien unikać jak ognia... albo nauczyć sobie radzić z emocjami, jakby to powiedziała jego terapeutka.

Niczym chmura gradowa powlókł się do bloku, gdzie w wejściu do klatki minął swoją młodą sąsiadkę wybierającą się na spacer z dwójką kilkuletnich synów. Jego spojrzenie momentalnie powędrowało na ubrudzone jedzeniem buzie dzieci, na co aż zrobiło mu się nieprzyjemnie gorąco. Wymruczał więc pod nosem suche słowa przywitania, po czym, podtrzymując drzwi nogą, byle tylko nie złapać nic ręką, dostał się do korytarza. Szybko pokonał schody dzielące go od mieszkania i jeszcze, nim sięgnął po klucze, obrzucił klamkę niepewnym spojrzeniem. Wiedział, że przez ostatnie dni jego paranoje tylko się pogłębiały, ale zdawał sobie również sprawę z tego, że jeśli będzie je wciąż tłumaczył pracą, nic się nie polepszy.

Odetchnął ciężko, licząc w myślach do dziesięciu i dusząc w sobie chęć złapania za chusteczkę, po czym, już spokojniejszy, wyciągnął z kieszeni klucze.

Doktor Kwiatkowska byłaby z ciebie dumna, Maks – pochwalił się w myślach i już miał otworzyć drzwi, kiedy okazało się, że nie było takiej konieczności, bo ktoś wcale ich nie zamknął.

Zmarszczył brwi, przechodząc do czystego, idealnie wysprzątanego przedpokoju – a przynajmniej tak zapamiętał to pomieszczenie jeszcze rano, gdy zbierał się do pracy. Z obrzydzeniem popatrzył na nieznane mu, zdezelowane i okropnie zabrudzone trampki rzucone pod ścianą. Wszędzie dookoła znajdowały się ślady błota, które zapragnął natychmiastowo zmyć z płytek. To jednak musiało zaczekać, bo najwidoczniej ktoś wpadł do nich w odwiedziny.

Tylko kto?

Maks nie miał znajomych, których z chęcią zapraszałby do mieszkania. Był jedynie Tobiasz, jego doszły-niedoszły (ten status bardzo często się zmieniał) partner, ale i on nie wpadał bez zapowiedzi, dobrze wiedząc, że ze strony Łukowskiego byłoby to niemile widziane. Miał całą masę swoich dziwactw, a najbardziej nie lubił, kiedy działo się coś nieprzewidywalnego. Kochał za to stabilizację – zawsze wiedział co zje na śniadanie, zanim jeszcze poprzedniego dnia zdążył zjeść kolację, wszystko planował z wyprzedzeniem. Nie było mowy o spontaniczności, zresztą, Maks stanowił całkowite zaprzeczenie tego słowa. Nawet gdy chciało się wyciągnąć go na kawę, trzeba pamiętać o wcześniejszej zapowiedzi, o czym doskonale wiedziała jego współlokatorka, a zarazem najlepsza przyjaciółka, Alicja. Jedyna osoba, z którą Maksymilian mógł mieszkać i nie wylądować po jakimś czasie w wariatkowie.

Na granicy katastrofy |bxb|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz