Rozdział 8. Uważaj czego sobie życzysz

709 76 10
                                    


Zaparkował samochód pośrodku samozwańczej drogi między polami. Dalej by nie pojechał, istniało duże ryzyko, że zniszczyłby podwozie przez ogromne koleiny i dziury. Zerknął na niezwykle zadowolonego Adriana wysiadającego właśnie z pojazdu. Im dłużej patrzył na to, co znajdowało się dookoła, tym bardziej nie potrafił zrozumieć jego entuzjazmu.

– To tutaj? – zapytał, rozglądając się. Za sobą mieli kilka domków, po bokach ciągnące się nie wiadomo dokąd pola, a przed sobą... O Boże, czy to gnojownik?

– Jeszcze nie, to tam – powiedział Adrian, ruchem głowy wskazując na ścianę drzew, jaka znajdowała się kilkaset metrów dalej.

Maksymilian posłał mu nerwowe spojrzenie i potarł odruchowo wierzch swojej (i tak już naznaczonej zadrapaniami) dłoni. Zaczął poważnie rozważać powrót do samochodu.

– Ty nie planujesz mnie zabić, ani nic, prawda?

Adrian zamrugał, kierując na niego swoje olbrzymie, nieskażone inteligencją oczy.

– Co? Czemu miałbym?

Nie mógł nie parsknąć śmiechem. Sytuacja w której się znaleźli w połączeniu z reakcją Adriana wydała mu się surrealistyczna... Albo po prostu emocje, które trzymały go od incydentu z Tobiaszem, zaczęły puszczać, a on jakoś musiał dać im się ulotnić.

– Wiesz, twoja szemrana przeszłość w zestawieniu z zagajnikiem, w który mnie ciągniesz, w oddaleniu od miasta i cywilizacji, nie brzmi zbyt przekonująco – wyznał, mimo wszystko ruszając przed siebie i zrównując się z Mejsem. Ten wciąż zerkał na niego z wyrazem niezrozumienia, powoli układając części łamigłówki w jedną, klarowną całość.

– Nie! – zaprzeczył zaraz, kręcąc głową. – No chyba nie myślisz, że mógłbym...? Chcę ci tylko coś pokazać. To moje ulubione miejsce, lubię tu wracać, kiedy potrzebuję trochę oddechu.

Maks wzruszył ramionami, wciskając ręce w kieszenie. Majowe słońce świeciło wysoko na niebie, ogrzewając ich swoimi promieniami i tylko przez chłodny wiatr temperatura utrzymywała się w okolicach osiemnastu stopni. Rozejrzał się dookoła, na ciągnące się przed nim zielone pole i chciał czy nie, musiał przyznać, że takie wyrwanie się z Bydgoszczy było przyjemną odmianą. Żyjąc wciąż wśród wiecznych robót drogowych, korków, permanentnego pośpiechu i zdenerwowania, łatwo było się zagubić. Tutaj miał wrażenie, że czas choć odrobinę zwolnił, pozwalając mu odetchnąć pełną piersią bez obawy o swoje płuca. Wszak Bydgoszcz nie raz na wykresach smogowych dorównywała samemu zagłębiu smrodu i schorzeń układów oddechowych w pigułce, jakim był Kraków.

– Byłoby całkiem miło, gdyby nie ten gnojownik – mruknął, ruchem głowy wskazując na olbrzymią kupę łajna.

– Wiesz, jesteśmy na wiosce – powiedział Adrian takim tonem, jakby myślał, że musi to Maksowi uzmysłowić. Ten zerknął tylko na niego, ale już nic nie odpowiedział, a jedynie zszedł na kraniec drogi i zakrył nos dłonią, byle być jak najdalej od śmierdzącej górki. – Zaraz będziemy – dodał uspokajająco Mejs, łypiąc raz po raz na Maksa, zupełnie jakby ten miał zaraz wpaść w jakąś panikę albo zwiać z powrotem do samochodu. Nic takiego jednak się nie zadziało, dzielnie przeszedł obok gnojownika, aż dotarli do rozwidlenia piaszczystej ścieżki. – Tu – powiedział Adrian, kierując ich między krzaki. Minęli kilka drzew i gęstych zarośli, aż nagle oczom Maksa ukazała się Wisła, bo co innego mogłoby przepływać pod Bydgoszczą na drodze do Torunia?

Zatrzymał się, patrząc na znajdujące się w dole maleńkie półwyspy i wysepki na rzece, które w połączeniu z kwitnącymi dookoła roślinami – bujnymi koronami drzew i zielonymi trawami – sprawiały wrażenie miejsca wyciągniętego wprost z obraza Google Grafiki. Nie myśląc wiele, zaczął schodzić ze skarpy, aby być bliżej linii brzegu. Dookoła nikogo nie było, słyszał jedynie ćwierkanie ptaków, szum rzeki i odgłosy wiatru.

Na granicy katastrofy |bxb|Where stories live. Discover now